Ponoć kiedy 13. dzień miesiąca wypadnie w piątek, jakieś siły magiczne sprawiają, że wówczas mamy niewiarygodnego pecha. Gorzej tylko może być jeśli tego dnia drogę nam przebiegnie czarny kot, przejdziemy pod drabiną albo zbijemy lustro. Czy aby na pewno? Już Katarzyna Sobczyk z Czerwono-czarnymi śpiewała, że "Trzynastego wszystko zdarzyć się może, trzynastego świat w różowym kolorze" przecząc w ten sposób popularnym poglądom. Kilka dni temu było właśnie takie "magiczne zgrupowanie" i nic złego się (przynajmniej nam) nie wydarzyło - wręcz przeciwnie. Wieczorem spędziliśmy miło czas przy graniu i o dziwo nawet udało mi się w coś wygrać!
Cleopatra and the Society of Architects
Spotkanie przy planszy zainaugurowaliśmy wyścigiem egipskich architektów, którzy budują wspólnie pałac dla Kleopatry (niczym w doskonałym komiksie i animacji Asterix i Kleopatra). Jednak w związku z tym, że jest to zadanie bardzo trudne, nierzadko architekci zwracają się o pomoc do sił nieczystych. Zyskują w ten sposób pewną chwilową przewagę, ale muszą się liczyć z tym, że przyjdzie im za to zapłacić w przyszłości.
Cleopatra and the Society of Architects (w skrócie CatSoA) jest jedną z tych gier, obok których trudno jest przejść obojętnie. Kiedy naszym oczom ukaże się pełna plastikowych gadżetów plansza, od razu na usta ciśnie się pytanie "a co to takiego?". Plansza w trakcie gry to prawdziwy plac budowy - wokół pałacu królowej królowych (którego główną część stanowi odwrócone pudełko) powstają pomniki sfinksów, obeliski, budowany jest tron na postumencie, piękne wrota oraz kolumnada okalająca budowlę. Wszystko to w oparciu o bardzo proste zasady, które wytłumaczyć można w mniej niż kwadrans.
CatSoA to porządna gra familijna, która właśnie swym wspaniałym wyglądem kilka lat temu przedarła się do serc graczy na całym świecie. Bez wątpienia jest to tytuł, który potrafi oczarować. Ze względu na swój wygląd wpada w oko kobietom, które mogą w trakcie rozgrywki zbudować ładny pałac (któraż nie chciałaby mieć takiego na własność).
Po pierwszych rozgrywkach w ten tytuł w CatSoA nie widziałem niczego na tyle ekscytującego aby lecieć po nią do sklepu (internetowego, ponieważ wówczas w Krakowie stacjonarnych sklepów z grami było tyle co kot napłakał). Sytuacja ta uległa zmianie jakieś 3 lata temu, kiedy na rynku pojawiła się partia bardzo tanich Kleopatr - wówczas za około 100zł można było mieć tę świetnie wyglądającą grę. Tak oto właśnie trafiła ona pod moją strzechę. Wiem, że kupowanie na promocjach to pułapka, ale taka gra za tyle kasy - toż to grzech nie skorzystać!
Da Vinci Code
Po ogromnym przepychu i gadżeciarstwie, jakimi otuliła nas Kleopatra, przeszliśmy do gry zupełnie różnej od poprzednika. Tym razem na stole wylądowała gra o tak prostym wyglądzie, że zaakceptowaliby ją pewnie najwięksi asceci. Wszystkie elementy to 26 płytek w kolorach czarnym i białym, na których przedstawiono liczby 0-11 oraz kreski. Fabuła może jakaś jest, ale i tak nie ma co sobie nią zaprzątać głowy.
Da Vinci Code to gra dedukcyjna, w której celem jest poznanie tajnego kodu przeciwnika. W celu jego poznania musimy mocno wytężyć szare komórki i mieć odrobinę szczęścia.
Rozgrywka polega na tym, że każdy gracz buduje swój kod z 4 płytek wylosowanych z puli. Płytki układamy w kolejności rosnącej, a jeśli wylosujemy dwie o identycznej wartości, to ciemną ustawiamy po lewej. W swoim ruchu gracz losuje nową płytkę z puli, po czym wskazuje jedną z płytek przeciwnika mówiąc przy tym jaka jest jego zdaniem jej wartość. Jeśli ma rację, przeciwnik ujawnia ją, dzięki czemu zyskujemy pewną wiedzę na temat jego kombinacji. Następnie możemy kontynuować zgadywanie, albo przerwać swą turę i dołożyć wylosowaną płytkę do swojego kodu. Jeśli się pomylimy, ujawniamy wylosowaną płytkę i dokładamy do swojego kodu, odkrywając w ten sposób pewnie informacje na jego temat. Wygrywa gracz, który jako ostatni zostanie z nieodgadniętym kodem. Do tego w grze jest jeszcze wariant zaawansowany (który używam na ogół od drugiej partii) - są nim 2 płytki z kreską, które gracz może umieścić w dowolnym miejscu swojego kodu.
O Da Vinci Code usłyszałem wiele lat temu od Tomka, z którym wspólnie tworzyliśmy blog Kraina Gier. Kiedy Tomek (wielce zachwycony) opowiadał o tym niezwykle prostym, ale genialnym jego zdaniem tytule, niespecjalnie chciało mi się wierzyć, że ta gra może być tak dobra. Wyglądała nieciekawie, zasady nie obiecywały niczego wielkiego - ot gra jak multum innych. Do tego kosztowała ponad 50zł. Swoją opinię przyszło mi mocno zweryfikować kilka lat później, kiedy to na allegro kupiłem (za symboliczną kwotę 10 zł) swój egzemplarz - wsiąknąłem już po pierwszej partii. Genialnie proste zasady zapewniały wiele doskonałej zabawy, a po jednej zakończonej rozgrywce miało się ochhotę od razu rozegrać następną.
Nie inaczej było w miniony piątek - po pierwszej, wprowadzającej partii zagraliśmy jeszcze raz. I jeszcze jeden. I kolejny. W sumie nie wiem ile razy graliśmy, ale chyba wszystkim spodobało się bardzo (zwłaszcza Uli) . Nie inaczej było też z moim bratem, normalnie niezbyt wielkim fanem gier, który jakiś czas temu pożyczył ten tytuł ode mnie aby pograć ze swoją małżonką. Przez kilka dni, ktore gra była u nich, ponoć zagrali kilkadziesiąt razy.
Da Vinci Code (znana także jako Coda) to doskonały dowód na to, że gier nie należy oceniać po wyglądzie. Czasami w bardzo ascetycznych elementach i prostych zasadach potrafi kryć się masa dobrej zabawy.
Der Goldene Kompass
Trzecią, a zarazem ostatnią grą wieczoru był Złoty Kompas, na podstawie powieści Philipa Pullmana. Trudno jest mi ocenić, czy gra dobrze oddaje treść książki, ponieważ tej nie czytałem. Nie oglądałem także opartego na niej filmu, więc wiedzę w tej kwestii mam zerową i nie będę oceniał tego aspektu.
Gdy staram sobie przypomnieć co skłoniło mnie do zakupu Złotego kompasu, nie potrafię sobie przypomnieć jakiegoś konkretnego argumentu. Coś mi świta, że chciałem kupić grę pewnej konkretnej pary autorów, ale pamięć płata mi figla i nie mogę dojść jakiej. Mniejsza zresztą o powody - finalnie niebieskie pudełko z niedźwiedziem i małą dziewczynką na jego grzbiecie znalazło się w mojej kolekcji.
Złoty kompas to bardzo prosta gra familijna, w której gracze przy pomocy kart poruszają do przodu swoje pionki i zbierają przy tym punkty w czterech sferach wiedzy. W trakcie gry część zgromadzonych punktów wydadzą podczas realizacji obowiązkowych zadań, ale i tak będą musieli zgromadzić je ponownie, ponieważ rozgrywkę wygrywa gracz, który pierwszy dotrze do mety mając zrealizowane 3 zadania i posiadajac co najmniej 3 punkty z każdej kategorii.
Bardzo przyjemnym elementem mechaniki jest to, że do poruszenia swojego pionka gracz może używać nie tylko kart w swoim kolorze, ale także w kolorach przeciwników. Jednak z kolorów rywali też nie może korzystać zupełnie swobodne - wolno mu tylko wykorzystywać karty graczy, które są przed nim, a nie za nim. Natomiast swoich kart wolno mu używać tylko wtedy kiedy jest na prowadzeniu. Dlatego podczas dobierania kart musimy analizować gdzie możemy znaleźć się w trakcie rundy. Do tego też dociąg bywa różny w zależności od miejsca w wyścigu - pierwszy gracz dobiera jedną kartę, drugi dwie, trzeci trzy, a czwarty cztery. Jak więc widać opłaca się tutaj być ostatnim.
W sumie niby nic wielkiego, ale działa i to bardzo sprawnie.
Inna ogromną zaletą gry jest fenomenalna grafika planszy stworzona przez Michaela Menzla - w pudełku z grą był plakat właśnie z tą grafiką, który bardzo długo wisiał w moim poprzednim games roomie, zdobiąc go i intrygując gości, którzy pytali "a z czego to".
O samej grze można powiedzieć tylko tyle, że to kolejna gra familijna - ni grzeje, ni ziębi. Działa, jest przyjemnie, nie ma jej czego zarzucić, ale także nie powala. Zresztą potwierdzeniem tego faktu jest to, że o grze juz nie słychać, a jej wydawca, firma Kosmos, wycofała ją już ze swojej oferty. Jak będziecie mieli okazję, można zagrać, ale nie musicie stoczyć boju na śmierć i życie, kiedy przy stole zostanie jedno wolne miejsce, a chętnych bedzie zbyt wielu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz