czwartek, 19 kwietnia 2012

Piątek 13.

Podobno jeśli 13 dzień miesiąca wypada w piątek to pechowy dzień nastaje. Był taki jeden ostatnio i nie zauważyłem coby było coś gorzej. Wręcz przeciwnie - było dobrze, ponieważ było granie. Gorzej zaś było przez kolejne dni - dziś czwartek, a ja dalej nie mam opublikowanego raportu z ostatniego spotkania (już miałem go opublikować wczoraj, ale zwyczajnie "śpik mnie zmorzył"). Za progiem kolejny piątek, kolejne granie, więc zdecydowanie należy poprawić swoje postępowanie i nadgonić zaistniałe zaległości. A więc...


Sestimesti
Wieczór zainaugurowaliśmy trzyosobową (Ula + Mateusz + ja) rozgrywką w Sestimesti - jedną z pierwszych gier wydawnictwa Czech Games Edition, a zarazem pierwszą grą Vladimira Suchego, którą było mi dane poznać (a zarazem chyba jest to jego pierwsza wydana gra). Od tego czasu kupuję wszystkie jego gry i cały czas jestem pod wrażeniem jego pracy, ale nie wybiegajmy wprzód.

Swoją przygodę z Sestimesti tytułem zacząłem podczas prehistorycznej wręcz edycji Pionka, czyli gliwickich spotkań z grami planszowymi. Wówczas na Pionek przybył Petr Murmak - jeden z założycieli CGE, a celem jego wizyty była promocja gier. Zaproszeni do stolika wraz ze znajomymi zagraliśmy właśnie w Sestimesti. Samej rozgrywki nie pamiętam, ale wiem tylko tyle, że jeszcze przed jej zakończeniem zapytałem Petra o cenę gry i poprosiłem o odłożenie egzemplarza. Tak więc rybka złapana na przynętę.

Sama gra opowiada o tym, że gracze odwiedzają kolejne miasta, zbierają w nich daniny, które następnie wykorzystują do zapełniania królewskiego skarbca, za co uzyskują punkty lub wpływ w określonych stanach cywilnych. Aby móc zebrać podatki w mieście, gracz musi być jedynym tam obecnym poborcą.

W Sestimesti urzekł, i urzeka mnie do dziś, bardzo fajny mechanizm licytacji "wyganianej" - podobnej m.in. do tej, którą można spotkać w Vegas Showdown czy Cyclades. Jednak tutaj gracz, który przegrywa licytację w danym miejscu (to właśnie o miasta, w których zbieramy podatki toczą się licytacje) zyskuje na tym, co sprawia, że jego los nie jest przesądzony i często ma jeszcze szansę wygrać bój o dane miejsce. Otóż, zwycięzca walki o dane miejsce płaci przeganianemu rywalowi pewną liczbę rycerzy. W towarzystwie nowych wojaków gracz ma udać się do innego miasta (za podróż też się płaci rycerzami, ale to szczegół mechaniczny). Sęk w tym, że może udać się do innego miasta mimo, iż nie chce w nim wygrać - po prostu ma nadzieję, że otrzyma od innego przeciwnika kolejnych rycerzy. Wędrując tak od miasta do miasta gracz może finalnie powrócić do pierwszej mieściny, na której bardzo mu zależy i przy pomocy zgromadzonej armii wygrać dominację w danym mieście (deklarując maksymalną kwotę, jaką należy zapłacić za możliwość pobrania w nim zysków).

Jak na razie nie spotkałem się z tym niezwykle ciekawym podejściem do licytacji - takie podróżowanie z miasta do miasta celem zebrania armii jest całkiem zręczne i daje naprawdę dużą satysfakcję.

Jak się niestety okazało podczas naszej rozgrywki - mechanizm ten nie rozwija w pełni skrzydeł podczas rozgrywki trzyosobowej, ale cóż się dziwić. W końcu mało która gra licytacyjna działa dobrze przy minimalnym komplecie graczy.


Drachen Delta
Doskonale zdając sobie sprawę z tego, że druga gra wieczoru będzie setnym tytułem opisanym na blogu, chciałem, aby było nią coś specjalnego. Dość szybko zdecydowałem, że będzie to jedna z gier mojego dobrego przyjaciela, Roberto Fragi. Wybór padł na jedną z jego starszych gier, która mimo swego wieku, dobrze się prezentuje nawet dziś.

Drachen Delta to gra o wesołuch Chińczykach starających się przekroczyć Mekong - w tym celu wrzucają do wody kamienie i ustawiają na nich kładki. Jednak gracze nie robią tego kolejno, a programują wszystkie swoje ruchy na całą rundę. W związku z tym, że wykładamy po aż 5 kart, musimy starać się przewidzieć co zrobią nasi rywale, kiedy będą chcieli nam zaszkodzić i kiedy najlepiej będzie im zaszkodzić, aby możliwie najbardziej pokrzyżować ich plany.

Dzięki lekkości rozgrywki, śmiechom, które wybuchają gracze gdy jeden z Chińczyków wpada do wody; głębokim wydechom, gdy okazuje się, że jednak żaden przeciwnik nie pokrzyżował naszego planu Drachen Delta zaskarbiło sobie miłośników na całym świecie. Nie ominęło także Polski - wydawnictwo Egmont przygotowało kilka lat temu polskie wydanie Drachen Delta - Chińczyków zastąpiły w nim postacie z komiksu Kajko i Kokosz, a sama gra jest u nas dostępna pod tytułem Wyprawa Śmiałków.

Nie mogę wspomnieć o tym, że Drachen Delta jest bardzo dobrą grą polegającą na programowaniu ruchów (podejrzewam, że do końca roku przeczytacie jeszcze o nie jednej grze z tym mechanizmem). Zastanawiacie się dlaczego o tym piszę? Otóż gry z programowaniem zrobić łatwo, ale niełatwo sprawić, że taka gra będzie dobra. Najprostszym tego sprawdzeniem jest gra z wirtualnym graczem - niech mu będzie Genowefa Pigwa - karty Genowefy wykładacie losowo, a po ich odkryciu wspólnie ustalcie jak najlepiej można wykorzystać zagraną kartę. Jeśli Genowefa Was ogra, to oznacza, że z grą jest coś nie tak. Raz tak ze znajomym zrobiliśmy, gdy do rozgrywki brakowało nam trzeciej osoby i niestety przegraliśmy z takim robotem...

Wracając jednak do Drachen Delta - jeśli lubicie lekkie gry familijne pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji to serdecznie polecam :o) Zwłaszcza, że nad Wisłą mamy do czynienia z super połączeniem - wspaniały autor i doskonały polski komiks. Jeszcze żeby tylko w pudełku była dołączona fujarka Łamignata. I magiczna maść latania. 

Pole, las, woda wieś,
nadszedł czas - planszo - nieś!


Pico-Pico
Zagrawszy w setną grę postanowiłem wypróbować kolejną grę Roberto Fragi. Tym razem było to Pico-Pico, gra dla czteroletnich dzieci, która w założeniu miała być lekkim, emocjonującym tytułem z ciekawym gadżetem, a wyszło... no cóż.

Kiedy Roberto wręczał mi mój egzemplarz gry, powiedział wprost, że to raczej do kolekcji, niż do grania, ponieważ gra ma poważny feler konstrukcyjny, który przekreśla możliwość rozgrywki. Otóż w grze wykorzystywany jest drewniany dzięcioł, który w teorii ma wędrować w dół po metalowej szpilce. Jednak w związku z błędnym projektem czy wykonaniem dzięcioł zatrzymuje się, nie docierając do spodu szpilki (co w założeniu miało symbolizować koniec rundy).

Zdając sobie sprawę z tego problemu skupialiśmy się na tym, aby popychać "leśnego doktora" kiedy zrobi sobie przedwczesną przerwę. Problem jednak polega na tym, że Piko-Piko jest grą pamięciową, w której należy obserwować gdzie są odkładane jajka (na których znajdują się zwierzęta graczy). Jak już nie raz zaznaczyłem, pamięci nie mam zbyt dobrej, ale zapamiętanie 4 obrazków nie powinno stanowić problemu. Jednakże kiedy zajmujecie się czymś innym, okazuje się to (przynajmniej dla mnie) nad wyraz trudne.

W związku z tym, że rozgrywka nam wyraźnie nie szła, postanowiliśmy ją przerwać, ponieważ wyraźnie nikomu nie sprawiała radości.


Trader
Ostatnią grą wieczoru była niepozorna puszeczka od wydawnictwa Cocktailgames zawierająca grę Trader, dzięki której gracze mogą wcielić się w role wielkich potentatów finansowych zarządzających rolnictwem, przemysłem chemicznym, telekomunikacją...

Dobra, dość tego opisu, bo jeszcze uwierzycie w coś z tego co piszę. Tak naprawdę Trader to karcianka polegająca na zbieraniu kart i zamianie ich na punkty w odpowiednim momencie.

W każdym swoim ruchu gracz stoi przed bardzo prostym wyborem - albo musi kupić jedną z ostatnich kart w rzędzie, albo musi sprzedać dwie zdobyte karty tego samego koloru, otrzymując w zamian pieniądze, których kwota to iloczyn wartości kart. Cała zabawa polega jednak na tym, że na ogół chcielibyśmy nie sprzedawać kart kiedy potrzebujemy to zrobić oraz na tym, że chcemy na ogół kupić to, czego nie możemy. Do tego dochodzi jeszcze problem odkrywania swoimi zakupami kart przeciwnikom, co także bywa frustrujące.

Trader przypomina trochę Coloretto (Kameleon) - obie te gry są trochę zabawą w "cykora" - zebrać teraz, czy może zaryzykować. Niesprzedane karty są na koniec gry niewiele warte, więc trzeba będzie je kiedyś sprzedać. Tylko kiedy to zrobić, jak wydaje się, że żaden moment nie jest ku temu odpowiedni?


W ten oto sposób udało mi się przekroczyć pierwszą setkę rozegranych gier i tym samym zrealizować trzecią część planu. Nie ma jednak co cieszyć się przedwcześnie, tylko trzeba wziąć się do dalszego grania - jutro w planie kolejne rozgrywki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz