środa, 25 kwietnia 2012

Jedzeniowy misz-masz

Podczas naszego ostatniego growego spotkania na stole gościły tytuły powiązane ze sobą przede wszystkim  tematycznie - 3/4 gier traktowały o jedzeniu. Nie było to jednak planowe posunięcie, a czysty spontaniczny przypadek (?). Ciekawe co by wylądowało na stole, gdybym wcześniej zaplanował taką sesję - ciągle w głowie mam wieczory tematyczne (m.in. morsko/piracki), ale jakoś żaden jeszcze nie doszedł do skutku. Byle przed końcem roku się udało!


Finca
Pierwszą grą rozłożoną (i oczywiście rozegraną) w miniony piątek na naszej nowej ceracie była Finca - doskonała gra familijna, w której gracze wcielają się w role plantatorów z Majorki, którzy starają się dostarczać owoce do wiosek. Temat lekki, przyjemny, iście wakacyjny.

Można powiedzieć, że Finca to "rondel dla niezaawansowanych" - w tytule tym w bardzo łatwy i intuicyjny sposób został zaimplementowany mechanizm "rondla" znany m.in. z Hamburgum. Choć ma on oczywiście wyraźne różnice, moim zdaniem podobieństwo jest wyraźnie widoczne. Tak więc, gracze poruszają się po wiatraku, gromadzą kolejne owoce (których jest naprawdę ogromna ilość - ponad 100 różnorodnych drewnianych elementów i to w kształtach owoców, a nie standardowych sześcianów!), realizują zamówienia - wszystko w przyjemnej atmosferze.

Co może dla wielu być istotną informacją, rozgrywka w Finca jest w całości pozbawiona czynnika losowego - jedynie na początku losowo układamy żetony w stosy, później już wszystko zależy od nas samych i od posunięć przeciwników. Dlatego wielcy wrogowie gier familijnych, którzy uważają, że przez czynnik losowy są one niejednokrotnie zepsute, powinni nie przymykać oka na ten tytuł. Warto dać mu szansę!

Mnie Finca urzekła już po pierwszej rozgrywce, kiedy bodaj Khaox przyniósł ją na jedno ze spotkań w naszym klubie. Gra była prosta, przyjemna, a zarazem dawała możliwość kombinowania, nie rzucała sama kłód pod nogi (choć tego nie można powiedzieć o rywalach), a przy tym kolorowa i ślicznie wydana. Tamtego dnia się zakochałem, a miłość ta (co prawda już nie tak gorąca) trwa do dzisiaj. Jedyne co mogę powiedzieć nie do końca pozytywnego to to, ze chyba wolę rozgrywki w maks 3 osoby - we 4 za dużo mi wszyscy psują...


Wasabi!
Druga w kolejności była gra o robieniu sushi, czyli Wasabi!. W życiu chyba tylko raz próbowałem jeść sushi, a moja niechęć do ryb oraz wszelkich owoców morza sprawia, że nie mam zamiaru ponownie próbować. Jestem prostym człowiekiem i zdecydowanie wolę rodzime pierogi z owocami, schabowego, pomidorową - z zagranicznych dań włoskie dania z makaronów albo pizzę - byle bez owoców morza! Nie wiedzieć jednak czemu jednymi z moich ulubionych flashówek są właśnie gry o prowadzeniu restauracji z sushi (z Sushi go round na czele). Pewnie jakby mnie jakiś doktor dorwał, to by znalazł na to teorię...

Wróćmy jednak do planszówek będących głównym tematem tego bloga.

Kiedyś spotkałem się z opinią, że Wasabi! to taki Ticket to Ride, tylko zamiast realizować połączenia musimy realizować przepisy. O ile te dwie gry są od siebie naprawdę znacząco różne, w tym zdaniu jest jednak coś prawdziwego. Oba te tytuły mają podobne wrażenie płynące z rozgrywki - trudno mi jednak powiedzieć, czy jeśli ktoś lubi jedną z nich, to powinien próbować drugą.

W moich oczach Wasabi punktuje dzięki kilku gadżetom, które wydawca postanowił dołączyć do pudełka. Tak więc, zamiast zwykłych nudnych zasłonek, mamy książeczki menu, w których trzymamy karty zadań.Na zbierane w trakcie gry kosteczki wasabi każdy gracz ma miseczkę z melaniny, w której je sobie trzyma. Brakuje tylko pałeczek, którymi powinniśmy poruszać żetony ;o)


Fangfrisch
Mniej więcej w połowie rozgrywki w Wasabi, wiedziałem jaka gra będzie kolejna gra. Skoro już pracowaliśmy daniami z ryb i owoców morza, pomyślałem, że warto przenieść się do portu, gdzie ryby się kupuje. Tak oto na stole wylądował Fangfrisch.

W grze chodzi o to, że każdy gracz jest kolejno kramarzem, który odkrywa ze wspólnego stosu karty z rybami. Pozostali gracze mogą kupić wszystkie odkryte karty płacąc 10 euro za całą paczkę, niezależnie od liczby kart. Jak się domyślacie, dlatego najlepiej byłoby kupić jak największy pakiet kart. Cała przyjemność polega na tym, że jest dostępny tylko jeden pakiet, a kupi go ten, kto pierwszy zadzwoni w dzwonek.

Zakupione karty są układane w skrzynkach, skąd mogą zostać sprzedane. Sprzedaż ryb skutkuje psuciem się ryb przeciwników, za co ci otrzymują ujemne punkty na koniec gry.

Fangfrisch jest jedną z kilku gier, które miałem, w pewien sposób się ich pozbyłem, ale post factum doszedłem do wniosku, że to był błąd i nabyłem je ponownie. Jednak w tym wypadku, drugi egzemplarz Fangfrischa przeleżał zafoliowany na półce jakieś 2 lata. Wszystko przez to, że rozgrywka w ten tytuł jest naprawdę bardzo nierówna i bardziej niż inne gry, zależy od współgraczy. W związku z tym, że jest to w znacznej części gra czasu rzeczywistego, to nasi przeciwnicy muszą się wczuć, a kramarz powinien zachowywać się jak sprzedawca zachwalający swój towar. Jeśli gracze siedzą przy stole po cichu, niczym posągi, gra jest najzwyczajniej nudna.

W miniony piątek przyszło nam zagrać w wariant trzyosobowy, w którym także kramarz może kupić odkrywany przez siebie zestaw, ale moim zdaniem jest to słabe rozwiązanie i zdecydowanie lepiej jest grać w więcej osób.


Gambler
Na koniec wieczoru na stole wylądowała gra Gambler. Tytuł ten kupiłem lata (świetlne) temu na allegro, w czasach kiedy byłem pod ogromnym wrażeniem jakie wywarł na mnie Blef (Bluff). Gambler wydawał się być podobny do tego tytułu - także ma kostki w dużej ilości, wydało go to samo wydawnictwo, cena nie była wysoka więc postanowiłem zaryzykować.

Rozgrywka w Gamblera polega na tym, że każdy gracz rzuca w swojej kolejce kośćmi (te są wcześniej dzielone pomiędzy graczy), a następnie co najmniej jedną z nich umieszcza na planszy. Następnie decyduje czy rzuca dalej, czy pasuje. Jeśli gracz zamyka rząd (a następuje to po dołożeniu doń ostatniej kostki) to dostaje za niego punkty - najczęściej dodatnie, ale można też dostać punkty ujemne. Na koniec gry wygrywa oczywiście gracz z największą liczbą punktów.

W założeniu Gambler ma być grą ryzyka, a gracze mają cały czas decydować czy ryzykować i rzucać dalej, czy odpuścić. Jednak podczas naszej partii wyszło, że ryzykowanie mało kiedy się opłaca, a czynnik losowy potrafi płatać naprawdę różne figle. Wiele razy było tak, że dobry rzut pozwalał graczowi na zdobycie naprawdę wielu punktów, podczas gdy inny uczestnik po raz kolejny był zmuszony do zamknięcia rzędu z punktami ujemnymi. Było to dość mocno frustrujące i nie sprawiało specjalnej satysfakcji.

Gamblera oceniam raczej średnio - pewnie na kolejną rozgrywkę przyjdzie poczekać mu bardzo długo - w końcu jest tyle lepszych gier. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - w grze mam dużo identycznych kości, żetony i kubek, które może się kiedyś do czegoś przydadzą.


Na koniec chciałem się pochwalić czymś, co z moim blogiem jest związane w sposób pośredni - otóż po ponad roku od ostatniej przeprowadzki w końcu udało mi się zmobilizować zamontować oświetlenie regałów z grami. Oto jak w tym momencie większość mojej kolekcji prezentuje się po zachodzie słońca:

Większość z moich gier - mój powód do dumy :o)

4 komentarze:

  1. Finca nie losowa? Zwłaszcza wtedy kiedy wszyscy gracze zaczną realizować zamówienie zaraz przed tobą i wszystko co sobie człowiek zbierał od 4 kolejek idzie na marne...

    OdpowiedzUsuń
  2. Bender także gra w planszówki?:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bett - Finca nie jest losowa - losowe jest rozłożenie żetonów. Nigdy nie uznawałem ruchów przeciwników za losowe - po prostu mamy do czynienia z (zakładamy, że tak jest) myślącą osobą, która ma jakiś plan, a naszym celem jest albo być szybszym, albo dostosować się do sytuacji.

    Czy Bender gra nie wiem, ale Futurama to mój ulubiony serial animowany, a Bender to najlepsza z postaci ;o)

    OdpowiedzUsuń