piątek, 17 sierpnia 2012

Wilk i owce w Tybecie

Jak wspomniałem poprzednio, po ostatniej fali "niegrania" w najbliższych tygodniach postanowiłem nadrobić ostatnie braki w realizacji planu. Nie wiem jak to będzie, ponieważ po wstępnych rozmowach z Meffem, możemy się wybitnie mijać w piątki. Nie ma co jednak załamywać rąk i płakać nad mlekiem, które się jeszcze nawet nie rozlało i lepiej wziąć się do działania. I właśnie dlatego, jako, że ostatnia środa była dniem świątecznym, umówiliśmy się we wtorek wieczór na granie, które finalnie przebiegło w gronie Ula, Mateusz i ja.


Wilki i owce
Jaki pierwsze na stole wylądowało pomarańczowe pudełko od Granny, skrywające grę Wilki i owce. Jeśli mnie pamięć nie myli, WiO były chyba jedną z pierwszych nowoczesnych gier na zagranicznej licencji, które do swojego katalogu włączyła warszawska firma. Swój egzemplarz zakupiłem niewiele po premierze (kiedyś były takie czasy, że spokojnie można było kupić wszystko co wychodzi po polsku...), zagrałem ze dwa razy i od tamtego czasu gra leżała nieużywana. Od tamtych chwil minęło tak dużo czasu, że już nawet nie pamiętam co wówczas sądziłem o grze. Jednak moje noworoczne postanowienie stanowi idealną okazję, aby sobie przypomnieć różne starsze gry.

Podczas rozgrywki w Wilki i Owce gracze dokładają kafelki, tworząc w ten sposób kolorowy krajobraz, na który składają się pastwiska z owcami. Każdy z uczestników zabawy jest potajemnym właścicielem jednego z kolorów stad, a jego celem jest stworzenie możliwie największego, zamkniętego pastwiska w swoim kolorze, ponieważ na koniec gry pod uwagę brane są właśnie tylko pojedyncze, największe pastwiska graczy. Oczywiście życie pasterzy nie jest zbyt łatwe, ponieważ czasami w okolicznych lasach może pojawić się wilk, który sprawi, że stado będzie bezwartościowe. Znowuż wilka może przegonić myśliwy, o ile ten się akurat znajdzie w okolicy.

To, co wyróżnia Wilki i Owce od innych gier kafelkowych (chociażby takich jak Carcassonne), są dwustrone kafelki - nie, nie oznacza to, że mają stronę użytkową i "koszulkę" - obie strony są "użytkowe" co zwiększa liczbę decyzji i możliwości, które gracz może podjąć.

Podczas lektury instrukcji i początkowych chwil rozgrywki gra sprawiała naprawdę dobre wrażenie - były decyzje, kombinowanie, a przy tym gra wydawała się być niezbyt ciężka. Niestety z czasem moje zdanie o grze zaczęło się psuć. Po pierwsze wkurzały mnie dwustronne kafelki, które co rusz trzeba odwracać w poszukiwaniu tego jedynego, a i tak często okazuje się, że już go dawno zużyliśmy, ponieważ to, czego szukamy, było po drugiej stronie płytki zagranej dwa ruchy temu.

Wkurzający jest też sposób uzupełniania kafli na ręce - otóż gracz dostaje nowe kafle w zależności od tego z iloma płytkami sąsiaduje płytka, którą właśnie dołożył. Taki sposób wynagradzania gracza nowymi płytkami niesie ze sobą ryzyko strasznego spowolnienia gry, ponieważ gracze mają coraz to więcej kafli do oglądania przed każdym ruchem, w efekcie czego ich kolejka może się wydłużać wraz z postępem rozgrywki.

Wisienką na torcie było końcowe podliczanie punktów. Niestety mnie się nie udało zamknąć stada, nad którym ostro pracowałem, więc wydawało mi się, że raczej nie będę się liczył przy ostatecznej punktacji. Ula, która stworzyła naprawdę ogromne stado, odpadła z rywalizacji ponieważ w jednym z ostatnich ruchów dołożyliśmy do lasu wilka, który zeżarł jej owieczki. Dlatego więc brane było drugie największe stado Uli i moje oraz największe stado Mateusza. Jednak na tym nie koniec, w grze jest też premia dla osoby, która jako pierwsza zrezygnuje z dokładania kafli (może to zrobić kiedy tylko chce). W efekcie czego, dodałem 6 punktów do mojego marnego stadka, stworzonego przypadkiem, nawet nie wiem czy nie w większym stopniu przez rywali niźli przeze mnie i... wygrałem. Jednak nie czułem żadnej satysfakcji z osiągniętego sukcesu. Gra szybko powędrowała do pudełka i chyba nie znajdzie się na stole zbyt szybko. Może to nieszczęśliwy zbieg okoliczności, jaki nastąpił w trakcie naszej partii, ale jakoś na razie nie mam ochoty próbować ponownie. Grę już mam i się jej nie pozbywam - chociażby ze względu na przesłodkie owieczki, które zdobią jej elementy.


Tibet
Kilka lat temu niemiecki oddział firmy Parker postanowił spróbować swoich sił na rynku "Autorenspiele" - czyli autorskich gier planszowych, po naszemu zwanych często nowoczesnymi planszówkami. W Niemczech ta kategoria jest dość popularna (to właśnie jej przedstawiciele otrzymują nagrodę Spiel des Jahres), dlatego całkowicie logicznym wydaje się, że duża korporacja chciała coś uszczknąć dla siebie coś z tego tortu. W wyniku tego romansu wydane zostały trzy gry "Tibet" Reinera Knizi (o którym dziś), "Origo" Wolfganga Kramera oraz "Deukalion" duetu Wilfried Lepuschitz oraz Arno Steinwender (o którym mam nadzieję, że niedługo). Na odpowiedź jak długo trwała ta miłość powiem tyle, że ostatnia gra z tej linii została wydana w 2008 roku i nie ma zapowiedzi kolejnych.

W Tibet gracze wspólnie kierują krokami czwórki poszukiwaczy wyruszających w Himalaje w poszukiwaniu skarbów. Jest to jedna z tych gier, w którym pionek nie jest przypisany do gracza - wszyscy grają wszystkimi, poruszając je przy pomocy kart, które otrzymali na początku. Logicznym więc wydaje się pchać do przodu podróżnika, dla którego kart mamy najwięcej, zdobywając po drodze różne punkty. Jednak nie tędy droga, ponieważ na koniec rundy otrzymujemy punkty za karty, które nam zostały na ręce (odpowiednio do finalnej pozycji zajmowanej przez pionek). Na swej drodze odwiedzamy pola specjalne zapewniające nam dodatkowy ruch, karty, monety (punkty) czy kryształy (za które otrzymamy punkty na koniec gry). Ten, kto po dwóch rundach ma najwięcej punktów - wygrywa (jakże oryginalnie, co nie?).

Swój egzemplarz Tibetu kupiłem na jakiejś mega wyprzedaży, płacąc za niego bodaj 30 lub 40 złotych (pierwotnie gra kosztowała ponad 80 zł). Zagrałem kilka razy, ale pamiętam, że gra jakoś mi się nie spodobała (może winne temu jest to, że po prostu nie przepadam za grami Reinera K.). Wylądowała na półce i nie wracała z niej już dawno...

Ostatnia, wtorkowa partia jednak całkiem mi się podobała (i to mimo zajęcia drugiego miejsca). Nie ma co udawać, że jest to jakaś mózgożerna strategia - ot, przyjemna gra familijna, do zagrania po męczącym dniu pracy. Zakupiona za taką cenę - jeszcze lepiej!

Bardzo przyjemny jest mechanizm tego, że im bardziej się rozwijamy, to tym bardziej się osłabiamy (gdyż pozbywamy się kart, za które otrzymamy punkty). Z drugiej strony musimy pozbywać się kart, które nam szkodzą (ponieważ możemy za nie otrzymać ujemne punkty, jeśli pionek zostanie na koniec rundy w odpowiedniej strefie), ale w ten sposób pionek może wejdzie do części zapewniającej punkty dodatnie - to po co wówczas zagrywać kartę? No bo jak nie pójdzie, to będzie bryndza...

Nie są to decyzje na poziomie Agricoli (dalej nie granej w ramach projektu), ale mimo to było przyjemne. Zagrać, jeszcze nie raz chętnie zagram, ale chyba nie jest to tytuł, po który powinniście lecieć czym prędzej do sklepu.

Na koniec mała ciekawostka z pudełka - zobaczcie jak ciekawie zmienia się narodowość poszukiwacza w zależności od kraju, w którym gra jest dostępna.


2 komentarze:

  1. Agrr! Coś tu cicho zbyt długo! Być tak dłużej nie może! Dawać mi tutaj jakąś świeżą relację z wypraw po morzu planszowkowym! Jedno jest pewne nowy ŚGP czytałem i wyjścia już nie ma, ten co za sterem tu stoi od początku nowego roku jeszcze więcej gra i nowego bloga mac, co się "600 w rok" nazywa!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ahoj! Bez strachu, nie pożarł mnie Kraken, nie porwali Pigmeje, ani nie zdezintegrowali kosmici - niestety ostatnia fala upałów + obowiązki sprawiają, że nie mam sił wrzucić zaległej notki. Może nie jestem nazbyt do przodu z graniem, ale coś powoli pcham - mam nadzieję jutro cośkolwiek opublikować.

    OdpowiedzUsuń