piątek, 20 lipca 2012

Wyjazdy palcem po planszy, czyli jak można zmienić temat gry

Kiedy człowiek jest młody, regularnie co roku ma do dyspozycji 2 miesiące wakacji - w pewnym momencie nie może się ich doczekać, a gdy przychodzą upragnione dni wolnego, może szaleć niczym tytułowa para bohaterów z komiksu Calvin i Hobbes (szczerze polecam). Później, w czasie studiów, przy odrobinie szczęścia i pracy, czas ten potrafi się wydłużyć do 3 miesięcy wolnego. A potem... panie - tylko urlopy, wyjazdy na kilka dni, dość nieograniczonego szaleństwa, przerywanego tylko wezwaniami na obiad, czy jakieś małe domowe sprawy...

Cóż, rozmarzyłem się, ale chyba przyznacie, że tak właśnie jest - chciałoby się powrócić do dwumiesięcznego lenistwa, zamiast wyczekiwać urlopów, które mogą być bardzo udane, ale mają tę wspólną cechę, że są niewystarczająco długie. Z Beatą ostatnio byliśmy na takim wyjeździe, kolejne byczenie się mamy zaplanowane na koniec sierpnia/początek września. W międzyczasie pozostają weekendy, czy święta państwowe. Na minioną sobotę nie mieliśmy wielkich planów - Beata miała iść na turniej M:tG, a ja miałem przede wszystkim odespać codzienne wstawanie. Ostatecznie turniej się nie odbył, a ja zdołałem z grubsza oporządzić w domu to i owo i się okazało, że mamy wolne popołudnie. Szczęśliwym trafem było ono wolne także dla Uli i Mateusza, więc mogliśmy się spotkać na graniu (chyba nikt się tego nie spodziewał, co nie?). Tak oto mogliśmy odwiedzić kilka różnych zakątków świata, nie opuszczając ani na chwilę swojego lokum...


Portobello Market
Popołudniowe spotkanie rozpoczęliśmy od wycieczki do Wielkiej Brytanii, gdzie wcieliliśmy się w rolę kupców otwierających stoiska w londyńskim City. W kraju dżentelmenów stoiska można otwierać jedynie pod czujnym okiem policjanta więc tego niejednokrotnie trzeba grzecznie zaprosić aby swoim przychylnym okiem przyglądał się naszym poczynaniom.

Portobello Market to druga (i jak na razie ostatnia) wydana gra stworzona przez Thomasa Odenhovena (pierwszą było Die Dolmengoetter, które mam nadzieję opisać w przyszłości). Jak już wspomniałem, w grze każdy gracz stara się zakładać stoiska handlowe w Londynie, umieszczając je przy tym na najlepiej punktowanych parcelach. Na nasz ostateczny wynik składa się także to, jacy klienci nas odwiedzą (chłopi, mieszczanie, czy sam lord). Rozgrywka sprowadza się właśnie do umiejętnego rozstawiania swoich drewnianych stoisk i umieszczania na planszy pionków klientów (starając się przy tym umieścić tych lepszych tak, aby działali na naszą korzyść). Kluczowe jest tutaj poruszanie pionka policjanta, co może spowodować zarówno zysk, jak i utratę kilku punktów.

Opowiadając o tej grze dużo wspomniałem o tematyce, jaką opakował ją wydawca. Jednak tak naprawdę Portobello Market to czysta mechanika i temat jest tutaj ewidentnie przyklejony. Mamy tu wyraźnie do czynienia ze zmyślnym, zręcznie działającym mechanizmem, który pozwala na spędzenie naprawdę udanych chwil.

Swoją decyzję o zakupie Portobello Market podjąłem po rozegraniu kilku partii w poprzednią grę autora i nie żałuję jej do dziś. Na ogól grywałem w tę grę w gronie dwuosobowym, w którym prezentowała się przede wszystkim jako dobra gra logiczna z minimalnym udziałem czynnika losowego.

Beata także posiada swój egzemplarz gry, jednak niechętnie podchodziła do moich propozycji rozgrywek dwuosobowych, ponieważ te jej zdaniem zbyt mocno skupiały się na przeliczaniu. Jednak bardzo chętnie dała się na mówić na rozgrywkę czteroosobową, gdyż chciała sprawdzić jak gra działa w takim układzie. Na pewno odczucia są zupełne inne - w takiej konfiguracji mamy do czynienia z większym chaosem, szaleństwem i rozgrywka jest całkiem luźna. Mnie się podobało, ale wolę wariant dwuosobowy.

Na koniec ciekawostka - Portobello Market było początkowo grą o kolei wschodnioindyjskiej, jednak wydawca postanowił zmienić bardzo popularny temat kolejowy na coś zupełnie innego. Ot, taka mała zmiana.


Piraci - Karaibska flota
Drugim przystankiem w naszych sobotnich domowych wojażach było Morze Karaibskie. Z praworządnych kupców przeistoczyliśmy się z zatwardziałych piratów, zahartowanych słoną wodą, rumem i prażącym słońcem. Aż chciałoby się krzyknąć "Ahoj przygodo!".

W trakcie gry co rundę licytujemy się o różne łajby i karty wydarzeń. Zwycięzca licytacji jako pierwszy wybiera co chce wziąć dla siebie, mając na uwadze szanse na to, że w dalszym toku rozgrywki okręt zapewni zysk. Najciekawszym mechanizmem w tej grze jest to, że naszej zapłaty nie oddajemy do banku, a przekazujemy w przeciwnej kolejności, a każdy rywal zatrzymuje dla siebie połowę tego co dostał. W ten bardzo prosty sposób autorzy stworzyli genialny mechanizm balansujący rozgrywkę - gracz, który nie ma szczęścia do zakupów i tak zarabia i w końcu to on może narzucić tok licytacji; osoba z najlepszym wyborem musi wydać, a ten, dla kogo zostały resztki otrzymuje najwięcej dukatów - zmyślne.

Do tego przez ten mechanizm rozgrywka zyskuje drugi wymiar - niejednokrotnie licytujemy coś, czego tak naprawdę nie chcemy, a robimy to tylko po to aby zarobić więcej. Tylko nie zawsze się to udaje...

Także i w przypadku Piratów mamy do czynienia ze zmianą tematyki. Gra pierwotnie została wydana jako Boomtown, a gracze wcielali się w trakcie rozgrywki w traperów nabywających kopalnie złota i chcących zbić majątek życia. Także i tu można powiedzieć o zręcznej zmianie tematyki, choć tutaj działanie kart i sama mechanika gry jakoś bardziej usprawiedliwiają pirackie klimaty (ale doskonale działały także w poprzednim wydaniu, w które grałem o wiele, wiele więcej razy). Tak naprawdę jakby ktoś nie wiedział, ze to gra o dzikim zachodzie, to może tego nie zauważyć.


Himalaya
Z gorących wód przenieśliśmy się w rejony, gdzie temperatury są zupełnie inne, a śnieg jest spotykany przez wiele miesięcy w roku, czyli do Himalajów, w okolice Tybetu. Tym razem przyszło nam wcielić się w rolę przewodników karawan jaków. W trakcie rozgrywki gracze podróżują od miasta do miasta starając się zdobyć surowce i zrealizować zamówienia lokalnej ludności.

Potocznie Himalaya jest określana jako "gra w programowanie jaków". Te kilka słów doskonale oddaje ideę całej rozgrywki - otóż w każdej turze gracze programują 6 kolejnych ruchów swojej karawany, a gdy to zakończą wprowadzają swój program w życie, czyniąc to kolejno po jednym ruchu. Wszyscy staramy się zdobywać surowce i realizować zadania, ale właśnie przez to, że musimy przewidzieć co zrobi rywal, a nie odpowiedzieć na jego działanie, czasami (a raczej często) dochodzi do sytuacji, że to co chcieliśmy zdobyć, jest niedostępne, ponieważ przyszliśmy o ruch za późno. Czasami zaś, jest zupełnie inaczej - zakładaliśmy, że któryś z przeciwników odwiedzi wioskę przed nami, zabierze stamtąd surowiec, a dla nas zostanie coś lepszego (nie chcąc obrażać miejscowej ludności, karawany mogą zabierać tylko najtańszy surowiec dostępny w mieścinie). Tak zresztą było ostatnio - wspólnie z Meffem chcieliśmy przeczekać, aż ten drugi pierwszy wkroczy do wioski - niestety przegrałem to starcie umysłów.

Inną charakterystyczną cechą Himalai jest pokręcona punktacja. W trakcie rozgrywki gracze zdobywają trzy rodzaje punktów - wpływy ekonomiczne (wielkość stada jaków), wpływy polityczne (liczba regionów, które gracz zdominował wysyłając do nich swoich posłów) oraz religijne (zdobywane poprzez ustawianie stup - symbolizujących miejsca modlitwy). W końcowym rozrachunku bierzemy najpierw pod uwagę wpływy religijne, a przewodnik karawany, który najmniej oddał się modlitwie odpada z dalszej rywalizacji (jego pionki są usuwane z planszy). Dalej sprawdzamy który gracz ma najmniejsze wpływy polityczne - także i on nie liczy się w ostatecznym rozrachunku. Pomiędzy dwoma pozostałymi graczami porównuje się wielkość stad - wygrywa ten, kto ma większe pogłowie włochatego bydła. Jak więc widać warto rozwijać się równo, ale należy także bacznie obserwować co robią rywale, ponieważ przeciwnik wydajacy się być najgroźniejszym rywalem może zaraz w ogóle się nie liczyć.

Himalaya, mimo swoich lat, jest naprawdę bardzo dobrą grą. Zawsze chętnie do niej siadam, aby pomyśleć jak tym razem pokierować swoje jaki. Nie zawsze mi wychodzi to tak, jakbym tego sobie życzył, ale nie zniechęca mnie to i jeszcze nie raz z przyjemnością wrócę na ośnieżone himalajskie ścieżynki, co i Wam serdecznie polecam.

Tak jak dwie poprzednie gry, Himalaya także może pochwalić się znaczącą zmianą tematyki. W tym wypadku gra początkowo opowiadała o śródziemnomorskich kupcach. Tym razem zmieniły się jedynie okoliczności, w których zawieramy transakcje, ale moim zdaniem bardzo pozytywnie wpłynęło to na samą grę. W ten sposób z ""jednej z wielu" Himalaya stała się jedną z nielicznych gier o oryginalnej tematyce (o bardzo dobrze działającej mechanice i całkiem ładnym wykonaniu nie wspominając).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz