niedziela, 12 lutego 2012

Sobotnie tutti-frutti

Jak można wywnioskować po aktywności bloga, przez ostatni tydzień wiele się nie działo w zakresie realizacji postanowienia noworocznego. Natłok obowiązków, brak czasu i zmęczenie wynikłe z tegoż sprawiły, że nie udało się w nic zagrać przez ostatnie kilka dni. Na szczęście umówione spotkanie z Mateuszem i Ulą rodziło nadzieję na poprawę sytuacji. Spotkanie miało dwa etapy - najpierw dwuosobowe męskie grono, a później czteroosobowa grupa mieszana .

Zgodnie z planem pierwszy przybył Mateusz - Ula i Beata miały dotrzeć do nas później. Dzięki takiemu podziałowi mogliśmy zagrać w gry, które z różnych powodów nie wylądowałyby na stole jeśli gralibyśmy z dziewczynami.


Gosu
Popołudnie rozpoczęliśmy od Gosu - karcianki o walczących ze sobą goblinach. Zaraz po premierze opinie co do tytułu były bardzo różne - jedni uważali, że jest całkiem dobra, a inni, że wcale nie. Jedna z wypowiedzi negatywnych wspominała, że gra ma w sobie chaos karcianek kolekcjonerskich i stawia problemy decyzyjne w zakresie tego co chcemy zrobić. Jako, że wówczas całkiem aktywnie grałem w Magic: the Gathering ta negatywna opinia sprawiła, że jeszcze bardziej chciałem mieć tę grę.

Inauguracyjna partia po premierze została przeprowadzona z Beatą, której ta gra się nie podobała (ale wówczas Beata jeszcze nie była zapaloną miłośniczką M:tG, którą jest teraz), więc gra wypadła słabo. Wczoraj gra dostała ponowną szansę.

Meff ma duże doświadczenie w karciankach kolekcjonerskich, ja trochę mniejsze, ale mam. Do tego obaj bardzo lubimy różnorodne karcianki - właśnie dlatego wydawało się, że gra powinna zaskoczyć. I tak właśnie było. Choć kilka rzeczy wymagało wyjaśnienia to grało się bardzo przyjemne. 

Bardzo przypadło mi do gustu to, że gra nakłada na graczy stosunkowo silne ograniczenia i trzeba się ostro nakombinować, aby wycisnąć z nich co tylko się da. Przewijanie talii, charakterystyki poszczególnych rodzajów kart czy połączenia - wszystko to odkrywa się stopniowo z kolejnymi grami. Mateusz sam przyznał, że gra jest całkiem fajna, a na pewno pomogłoby jej, gdybyśmy lepiej znali karty, ponieważ wówczas gralibyśmy znacznie płynniej.

Potwierdzeniem tego, że Gosu "dobre jest" niech będzie to, że zagraliśmy dwukrotnie - w związku z realizacją postanowienia noworocznego nie zdarza się to często (w końcu trzeba pchać do przodu statystyki). Obie partie były bardzo wyrównane i bój toczył się do samego końca - jak dla mnie jest to kolejny argument przemawiający na korzyść gry.

Na osobny akapit zasługuje szata graficzna gry. W dwóch słowach: jest prześliczna. Doskonałe rysunki na kartach prezentują gobliny w przeróżnych wersjach i pozach. Wielokrotnie podczas rozgrywki przerywaliśmy oglądać ilustracje, zwracając sobie uwagę na detale. Gdyby Gosu było słabą grą to pewnie zatrzymałbym ją ze względu na grafikę - na szczęście gra się w to bardzo przyjemnie, więc jest to po prostu kolejny argument przeważający na korzyść tego tytulu. 

Jeśli lubicie karcianki, przede wszystkim kolekcjonerskie, to warto sięgnąć po ten zapomniany (a w sumie nie tak stary) tytuł. Jednak miłośnicy euro powinni raczej się trzymać od Gosu z daleka - dalekosiężne planowanie niewiele daje. Gosu to gra, w której trzeba sobie zostawić jak najwięcej otwartych opcji, aby móc zareagować odpowiednio do tego co zrobi rywal. Dlatego też nie ma co przywiązywać się do swoich goblinów, ani planów, ponieważ wszystko może diametralnie się zmienić w ciągu zaledwie kilku minut.


Race for the Galaxy
W związku z tym, że do planowanego przyjścia dziewczyn było jakieś 20 minut postanowiliśmy zagrać w szybką grę, którą obaj bardzo dobrze znamy - Race for the Galaxy. W zeszłym roku przez pewien czas łupaliśmy w nią regularnie co tydzień, dlatego zasady mamy opanowane bardzo dobrze i całkiem nieźle znamy karty, co znacząco wpływa na płynność i tempo rozgrywki.

Z Race for the Galaxyjest trochę jak z Yerba Mate - kiedy pierwszy raz spróbujesz to pewnie nie zasmakuje, wręcz odepchnie. Jeśli jednak da się grze kolejne szanse, to z każdą rozgrywką będzie coraz lepiej, a napar odkryje swój smak. Po kilku partiach nie tylko się z nim oswoicie, ale i go polubicie. Wszystko przez wydawałoby się skomplikowaną ikonografię oraz wiele opcji. Pamiętam jak do końca pierwszej rozgrywki nie wiedziałem tak naprawdę co się dzieje i dlaczego. Mimo, iż wówczas gra mnie odrzuciła, postanowiłem spróbować ponownie - i było coraz lepiej. Teraz RftG jest jedną z tych gier, do których chętnie się wraca gdy jest okazja na coś szybkiego, ale nie pozbawionego głębi.

Na potwierdzenie mych słów dodam, że podobnie było z Bett, która po pierwszej partii powiedziała, że więcej nie zagra w tę grę. Po przekonywaniu dawała się namówić jeszcze kilka razy, a w pewnym momencie nadszedł czas, gdy sama proponowała rozgrywkę. Dlatego pamiętajcie - niech ta charakterystyczna gorycz Was nie odrzuca - dajcie jej kolejne szanse. Niektórym docenienie tego smaku zajmie tylko kilka rozgrywek, inni będą potrzebowali kilkunastu partii. Co prawda nie każdy doceni ten bukiet, ale warto spróbować go więcej niż jeden raz.


Felinia
Pod koniec rozgrywki w RftG dołączyły do nas białogłowy, dzięki czemu mogliśmy przystąpić do zabaw w gronie czteroosobowym. Na stole wylądowała w końcu Felinia - trzecia gra w nieoficjalnej "złotej trylogii" Michaela Schachta (pozostałe tytuły to opisane już na blogu Valdora i Złote Miasto). Cała nasza trójka lubi pozostałe dwa elementy serii, dlatego wydawało się, że to idealna gra na wieczór.

Mimo, iż Felinię mam praktycznie od samej premiery, nigdy nie udało mi się w nią zagrać. Ilekroć planowana była rozgrywka, zawsze albo ktoś nie miał na nią ochoty, albo wpadały inne zajęcia. Czasami byłą to jakaś niewidzialna siła, która sprawiała, ze nikt nie zachęcał, aby wylądowała ona na stole. Tak więc tytuł ten leżał i czekał na swoją kolej - w końcu ten czas nadszedł.

Już od początku rozgrywki było jasne - dobór kolorów towarów i oznaczeń na elementach to sen jakiegoś szalonego artysty, który niekoniecznie chciał ułatwić życie potencjalnym graczom. Jeden z mechanizmów gry polega na zbieraniu towarów, dzięki którym można umieszczać swoje pionki na statkach. Choć graliśmy z dobrym oświetleniem, to bardzo często zdarzało się, że w momencie ładowania chłopka na statek słyszeć się dało "nie możesz - to nie te towary". Gdyby miało to miejsce raz, dwa razy, nie byłoby w tym nic złego i możnaby to zwalić na nasze niedowidzenie. Jednak sytuacja taka potrafiła zaistnieć kilka razy na rundę, co nie wpłynęło pozytywnie na odbiór gry.

W porównaniu do dwóch pozostałych gier w trylogii Felinia ma najmniej intuicyjny i przyjazny sposób przyznawania punktów. Co prawda na planszy jest stosowna ściągawka to i tak nie jest dobrze. Do tego moim zdaniem czasami trudno jest zaplanować wszystko długofalowo, a w trakcie rozgrywki decyzje są podejmowane bardziej na zasadzie "co mogę zrobić teraz" a nie "co mogę zrobić, aby w przyszłości było okej".

Wszystkie te cechy sprawiły, że zgodnie uznaliśmy, że to najsłabsza gra z trylogii. Co prawda była to nasza pierwsza rozgrywka w Felinię, jednak zapewne nieprędko damy jej kolejną szansę.


Po Felinii zagraliśmy w... (tak, zgadliście!) Tichu. Tym razem w parach mieszanych damsko-męskich. Niestety, mimo usilnych starań duet Beata + Meff był tego wieczora niezwyciężony.

Cable Car
Po partii Tichu Beata powiedziała, że ma dość grania na jeden dzień (wcześniej w ciągu dnia brała udział w turnieju Magic: the Gathering). Rozpoczęliśmy więc poszukiwania gry dla trzech osób. Mateusz zaproponował Metro - sugestia spotkała się z aprobatą. Zaproponowałem jednak, abyśmy zagrali w Cable Car, który w wariancie podstawowym jest identyczna grą, jednak jest o wiele ładniejszy od szaro-burego Metra.

Nie wiem ilu z czytelników tego bloga zna Metro - jest to jedna z pierwszych współczesnych gier kafelkowych (oczywiście tutaj można się spierać co to oznacza - mam na myśli gry w stylu Carcassonne). Powstała jeszcze przed klasyką gatunku - Carcassonne, które mocno rozsławiło ten rodzaj gier. W Metrze w swoim ruchu gracz dokłada na planszę kafelek z pokręconymi trasami starając się tworzyć jak najdłuższe połączenia, jednocześnie skracając maksymalnie trasy przeciwników. Tytuł znacząco familijny i z mocnym udziałem czynnika losowego. Jednak dzięki prostym zasadom i przyjemnemu wykonaniu żywy do dziś. Kiedy na rynku było dostępne jeszcze polskie wydanie to cieszyło się bardzo dużą popularnością wśród tzw. "niedzielnych graczy".

Ilekroć opowiadałem o Metrze komuś, kto nie znał gry, zawsze śmiałem się, że ta gra jest trochę nielogiczna. W końcu najbardziej premiuje wożenie pasażerów jak najdłuższymi trasami, a im bardziej naokoło tym lepiej - niczym niecny taksówkarz, który trafił  na zagranicznego turystę nieznającego miasta. Pomijając ten jeden dziwny aspekt do Metro zawsze przyjemnie jest wrócić. Mimo, iż grę poznałem dobre 7-8 lat temu, nadal rozgrywki w ten tytuł sprawiają mi przyjemność, choć nie ukrywam, że czynnik losowy potrafi napsuć trochę krwi.


Jenga Xtreme/Jenga
Wielki Brat patrzy!
Na koniec wieczoru chcieliśmy zagrać w coś lżejszego. Tak więc na stole wylądowało "najdroższe kilo drewna, które w życiu kupiłem", czyli Jenga. Najpierw mieliśmy zamiar mierzyć się z wersją Xtreme, która od klasycznej różni się tym, że klocki mają przekrój rombu, a nie prostokąta. Kiedy po dwóch partiach okazało się, że przygotowanie wieży zajmuje o wiele więcej niż sama rozgrywka, gra powędrowała do pudełka a na stole pojawiła się klasyczna odmiana z prostymi klockami.

Trudno mi coś więcej powiedzieć o Jendze - prosta gra imprezowa wymagająca trochę zręczności, idealna na luźne spotkania, wręcz stworzona do niezobowiązującego grania - a wręcz do dyskusji. Tak było i tym razem - nie skupialiśmy się aż tak bardzo na grze i mogliśmy spokojnie pokonwersować na różne (raczej mało poważne tematy), a naszym wymianom zdań i spostrzeżeń co jakiś czas towarzyszył dźwięk przewracającej się konstrukcji.


W ciągu tego jednego wieczora lista gier zagranych wzbogaciła się więc o 5 nowych pozycji. Dzięki temu udało się nadrobić ostatnie opóźnienie i realizacja planu na razie nie jest zagrożona. Niestety w najbliższych dniach zanosi się także, że liczba obowiązków nie zmaleje w porównaniu do poprzedniego tygodnia. Dlatego też w kolejny weekend znów trzeba będzie zorganizować jakieś mega-granie.

6 komentarzy:

  1. Ahoj! A ja cały czas czekam na coś z morskim klimatem. Ciekawy jestem wrażeń z grania w tytuły: Batavia, Vasco da Gama, Shipyard, Pirate’s Cove i chyba jeszcze coś z listy 300 by się znalazło. Nie zapominajcie o spragnionych wilkach morskich ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ahoj! Tytuły wybierane są na razie dość spontanicznie, jednak zapewne nadejdzie ten dzień, kiedy na stole zawita coś w morskich klimatach ;o)

    OdpowiedzUsuń
  3. Moglibyście zrobić jakiś wyjątkowy wieczór morskich wypraw, co by moją załogę ucieszyło i żyć z wiarą w "nienawróconych" na morską przygodę pozwoliło ;) Tylko zbyt długo nie zwlekajcie i w najbliższy weekend żagle na maszt wciągajcie!

    OdpowiedzUsuń
  4. porównanie RfTG do Yerba Mate chyba zmusi mnie by dać jej szansę...z racji, że napój cenie nawet bardziej niż złoty trunek i podzielam opinię, że Yerba jest jak pierwsze w życiu piwo (gorzkie i nie smakuje)to i ta gra musi trafić znów na stół. Mieliśmy ją kiedyś pożyczoną i wraz z żoną polegliśmy próbując zrozumieć zasady....
    Jedno co mnie martwi to fakt, że żony do Yerby przez kilka lat nie udało mi się przekonać więc i z tą grą może być ciężko...

    OdpowiedzUsuń
  5. Pirat - nie obiecuję, że klimaty morskie zagoszczą prędko, ale zobaczymy co się da zrobić. Cóż dużo mówić - nie jestem wielkim fanem morskich klimatów - ale damy rade ;o)

    UncleLion - cieszę się, że porównanie trafiło na podatny grunt. Oby było z grą podobnie jak u mnie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Raczej powinienem był napisać "tak wielkim jak Ty" - patrząc po Twoim blogu to trudno będzie Ci dorównać :o)

    OdpowiedzUsuń