środa, 1 lutego 2012

Książęta Petersburga

Wczoraj, mimo panujących w Krakowie mrozów, udaliśmy się wieczorem do Grześka żeby, a jakżeby inaczej, spędzić wieczór przy grach. Szczypiący w policzki mróz nie był nam straszny więc piechtolotem i tramwajami udaliśmy się na miejsce spotkania (nasz pojazd silnikowy odmówił posłuszeństwa twierdząc, że takie temperatury są nie dla niego). Docelowo miała nas być czwórka, jednak Bernatce nie udało się do nas dotrzeć, przez co cały wieczór spędziliśmy w gronie trzyosobowym


Sankt Petersburg
Pierwszą grą wieczoru była klasyka sprzed wielu lat, czyli Sankt Petersburg. Jest to jedna z ulubionych gier Beaty, którą rozegrała chyba setki partii w nią poprzez yucata.de. Z tego powodu partie w ten tytuł były na ogół toczone o drugie miejsce, gdyż pierwsze w większości partii zajmowała moja luba. Nie jest więc trudno domyślić się dlaczego nie przepadałem za rozgrywkami dwuosobowymi.

Petersburskie boje
Wybór na ten tytuł padł, ponieważ Bernatce i Grześkowi do gustu mocno przypadł Stone Age, a obie gry łączy to, że ich twórcą jest tajemniczy Michael Tummelhoffer (tak naprawdę jest to Bernd Brunehoffer, właściciel wydawnictwa Hans im Glueck, choć krążą też plotki, że znaczny udział w tworzeniu tych gier miał Jay Tummelson - właściciel Rio Grande Games). W sumie Sankt Petersburg i Stone Age to gry całkiem różne od siebie, ale mają w sobie pewien pierwiastek wspólny, jakąś ideę, myśl przewodnią - coś, co może nie jest łatwo wydestylować na pierwszy rzut oka, ale to się po prostu czuje.

Sankt Petersburg to gra niemłoda, przynajmniej w kategorii nowoczesnych gier planszowych. Jej wydanie datowane jest na rok 2004 (w tym samym roku zostały wydane gry takie jak Wysokie napięcie, Ticket to Ride, Goa, Ingenious, czy Schildkroetenrennen, które znane są jako Pędzące Żółwie). Mimo, iż od tego czasu stworzono wiele nowych mechanizmów, które mniej lub bardziej zachwyciły świat, nadal nie traci nic ze swego uroku. Jednak nie można powiedzieć też, że jest niczym dobre wino, które zyskuje wraz z upływem czasu.

Z jednej strony gra ma bardzo proste zasady dające wiele możliwości, co jest niewątpliwie jej ogromną zaletą. Z drugiej jednak strony, w gronie dość zaawansowanych i doświadczonych w tym tytule graczy byłaby całkowicie przewidywalna, gdyby nie minimalny udział czynnika losowego, który sprawia, że właśnie każda partia jest odrobinę inna. Trudno mi teraz jednoznacznie powiedzieć, czy poleciłbym ten tytuł w ciemno (jak jeszcze czyniłem to kilka lat temu) - pewnie nie. Jednakże nie mogę zaprzeczyć temu, że jest to solidny tytuł wart wypróbowania.


Książęta Florencji
Kolejnym tytułem był jeszcze starszy klasyk, gra wydana w roku 2000 w ramach Alea bix box series (tej samej co m.in. Puerto Rico), czyli Książęta Florencji. Obecnie w sprzedaży dostępne jest wydanie z roku 2007.

Nie wiem co w tej grze jest takiego, ale zawsze mnie od siebie odpycha, ale jak w nią zagram to odczucia mam bardzo pozytywne. Swój egzemplarz wygrałem podczas konkursu organizowanego w trakcie Pionka, czyli gliwickich spotkań z grami planszowymi. Jednak długo go nie otwierałem i nawet pożyczyłem grę od znajomego. Wszystko przez to, że zastanawiałem się, czy Książąt nie wymienić albo odsprzedać. Wszystko przez jakąś tajemniczą siłę, która zniechęcała mnie do tej gry i odstraszała niczym ultradźwiękowe straszaki na komary.
Widok na grę z perspektywy zwycięskich włości Beaty
Gdy jednak zagrałem, gra bardzo mi się spodobała - zagraliśmy potem jeszcze kilka razy w egzemplarz znajomego i zapadła decyzja, że gra zdecydowanie zostaje. Później parę razy miałem podobną sytuację - kiedy znajomi zachęcali do gry w ten tytuł, ja zawsze znajdywałem jakieś wymówki. Nie przesadzę chyba mówiąc, że Beata od co najmniej pół roku namawiała mnie, żebyśmy zagrali w Książęta (wówczas wykręcałem się mówiąc, że nie jest dobra na dwie osoby). Dopiero wczoraj udało się przełamać lody i zdecydowaliśmy, że bierzemy tę grę do Grześka. Jakże wielki był mój szok, gdy po otwarciu pudełka okazało się, że wszystkie żetony są w wypraskach, a karty jeszcze w folii! Tak skutecznie wykręcałem się od grania, że nawet nie zagrałem w swój własny egzemplarz!

Rozgrywka jednak pokazała wspaniały kunszt twórców gry. Książęta mają w sobie coś, co jest jedną z moich ulubionych cech gier - poczucie niedoboru. Nie chodzi wcale o brak elementów, czy miejsca, ale brak możliwości zrobienia wszystkiego co się chce. Cały czas czuje się, że brakuje tej jednej jedynej akcji a miałbym wszystko czego w danej chwili pragnę. To właśnie ten ciągły niedobór sprawia, że gra jest taka wspaniała - wymaga kombinowania, głowienia się i rozciągania się niczym guma. To jest to co tygryski lubią najbardziej.

Jeśli chodzi o źródło niechęci to mam teorię na temat tego, skąd się ono bierze. Mianowicie głównym oskarżonym jest projekt graficzny gry. Moim zdaniem zawiera on kilka poważnych błędów, takich jak nieczytelna czcionka (choć klimatyczności jej nie można odmówić), totalnie nieprzemyślane oznaczenia punktów na kartach (cyfra zasłaniająca rodzaj swobody) oraz bure kolory utrzymane w jednej tonacji. Wszystko to razem sprawia, że nie jest to gra, która zachęca wyglądem (przynajmniej mnie). A szkoda, ponieważ Książęta Florencji to naprawdę bardzo dobry tytuł i warto się z nim zapoznać.


Tak oto minął ostatni styczniowy dzień grania, a tym samym pierwszy miesiąc realizacji mojego noworocznego postanowienia. Czas więc na małe podsumowanie - w styczniu udało się zagrać w 30 gier (tyle opisałem na blogu), czyli zrealizowane zostało 10% założonego planu. Mam więc drobny zapas. Jednak jeszcze przede mną 270 różnych gier, w które chcę zagrać w ciągu pozostałych 333 dni w roku.

Nie ma więc co osiadać na laurach, gdyż jeszcze masa do zrobienia!

3 komentarze:

  1. Żeby nie było wątpliwości - w Petersburg przegrałam bardzo sromotnie.
    Na yucata mam rozegranych 522 gry

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba mam podobnie odnośnie gry Książęta Florencji ... jakoś nigdy nie mam ochoty w nią, a mimo to nie uważam, że jest zła. Jakoś mnie nie pociąga. I zdecydowanie potwierdzam Twoje określenie "poczucie niedoboru"

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj, a mi zrobiłeś smaka na Książąt...
    Przy najbliższej okazji z przyjemnością sobie przypomnę :)

    OdpowiedzUsuń