poniedziałek, 12 marca 2012

Spotkanie w większym gronie - cz. 1

Uważni czytelnicy mojego bloga na pewno zauważyli prawidłowość, która dotyczy większości moich ostatnich wpisów - cały tydzień nic, a potem piątkowe granie (czasami "na potęgę"). Co tydzień powtarzam sobie, że postaram się grać regularnie, a nie w odstępach tygodniowych. Jednak z tygodnia na tydzień przegrywam z dopadającą mnie rzeczywistością, która rzuca mi kłody pod nogi. Raz trzeba zwyczajnie oporządzić mieszkanie, innym razem wykonać różnorakie sprawunki, odwiedzić kogoś z rodziny (i to tej nie grającej części), popracować nad zaległymi projektami (a to potrafi pożreć nawet kilka całych popołudni/wieczorów/nocy w tygodniu), nie mówiąc o tym, że czasami po całym dniu biegania w te i nazad człowiek po prostu chce się walnąć spać przed dobranocką (i nawet jakby były Smerfy, to by nie wytrzymał!). Do tego dochodzi udręka każdego z graczy - brak chętnych do grania w momencie kiedy mamy tę upragnioną wolną chwilę.

Dziś jest poniedziałek kolejnego tygodnia 2012 roku - znów łudzę się, że w tym tygodniu będzie inaczej. Pogram nie w jeden, a w 2-3 dni, w różnym gronie, w różne gry. Co z tego wyjdzie? - oby jak najlepiej.

Tymczasem pora spełnić kronikarski obowiązek i opisać planszowe boje z ubiegłego piątku. Uczynię to jednak w dwóch partiach - tak więc dziś opis tylko 3 pierwszych gier.


Can't Stop
W ubiegły piątek docelowo mieliśmy spędzić czas w gronie 6 osób. Przed główną częścią spotkania tylko ja i Meff mogliśmy we dwóch rozpocząć planszowanie od jakiegoś dwuosobowego tytułu. Tak oto na stół trafiło Can't Stop, autorstwa Sida Sacksona (twórcy opisywanego wcześniej Acquire). 

Jak już wcześniej zaznaczyłem, darzę Sida Sacksona ogromnym szacunkiem za to co zrobił w dziedzinie gier. Gość ten projektował eurogry kiedy jeszcze nawet nie było wiadomo co to takiego, do tego robił to z ogromną elegancją. Najlepszym tego dowodem jest to, że wiele jego gier przetrwało próbę czasu i nadal można je znaleźć w sklepach z grami oraz, co ważniejsze, na stołach maniaków na całym świecie.

Can't Stop to tytuł wykorzystujący 4 klasyczne kości k6 i opierający się na rachunku prawdopodobieństwa. Gracze muszą "zbierać" wyrzucone wyniki, a po uzbieraniu konkretnej ich liczby mogą zdobyć rząd - zdobywca trzech rzędów wygrywa.

Jest to ponad trzydziestoletni tytuł z kategorii gier "w cykora" - gracz po każdy ruchu musi decydować czy "cykorzy" i poprzestaje na tym co zebrał, zabezpieczając swoją wygraną, czy decyduje się kontynuować ruch zbierając w ten sposób więcej, ale ryzykując utratę wszystkiego, co zgromadził w tej jednej turze. Przez to czasami o zwycięstwie potrafi zadecydować los, ale za to każdemu rzutowi potrafią towarzyszyć nie lada emocje.

Powiedzmy wprost - Can't Stop na dzisiejsze standardy grą wybitną nie jest, tak jak nie jest też tytułem, który musi mieć każdy. Jednak pamiętajcie, że gra ta zadebiutowała w czasach, kiedy Klaus Teuber chyba jeszcze nie śnił o Osadnikach, a Spiel des Jahres było przyznawane na spotkaniu organizowanym w szkole! Jak popatrzymy na to z tej perspektywy to sprawy wyglądają zupełnie inaczej - nie chodzi mi o to, aby dawać tym grom specjalne fory, ale to trochę tak jakby oceniać Syrenę Sport porównując ją do najnowszego Lamborgini.

Dlatego też, jeśli lubicie rzucanie kośćmi oraz mechanikę "push-your-luck" to warto abyście przyglądnęli się temu tytułowi. Jeśli studiujecie historie współczesnych planszówek - to pozycja obowiązkowa. Mnie Can't Stop urzekło kilka lat temu prostotą zasad, wielkimi emocjami, które potrafią towarzyszyć rzutom oraz pewną magią wynikającą z fakty, że gram we "współczesny antyk" - od kilku lat strasznie lubię zagłębiać się w starsze gry, dlatego też cieszy mnie każda reedycja klasycznego tytułu, dzięki której mogę zagrać w pozycje, które inaczej byłyby dla mnie niedostępne. Nie inaczej jest z niezmiernie przyjemnym "nie mogę przestać"...

Wszystkim, którzy chcą wypróbować Can't Stop polecam doskonałe i bardzo proste komputerowe wcielenie tego tytułu - Roll or Don't


Strzelać, czy nie strzelać - oto jest pytanie
Bang!
Niewiele po zakończeniu rozgrywki w Can't Stop dołączyła do nas reszta wieczornej ekipy w postaci 3 dziewoi (Beaty, Sylwii i Uli) oraz jednego jegomościa (Khaoxa). W takim oto sześcioosobowym gronie postanowiliśmy zasiąść do Banga! i z uśmiechem na ustach postrzelać do siebie nawzajem.

Kilka lat temu Bang! przebojem wdarł się na krakowskie spotkania planszówkowe - nie było chyba tygodnia, w którym nie zagralibyśmy w ten tytuł co najmniej raz, a każdy z nas prędzej czy później dorobił się swojego egzemplarza. Było to jakieś 4 lata temu - czas ten przeminął, Bang! został zastąpiony przez inne gry, jednak nadal pozostał w kolekcjach, czekając na wielki powrót.

Bang! to (podobno) gra w klimatach spaghetti-westernu (cokolwiek to znaczy - ja do dzisiaj nie mam pojęcia), w której wcielamy się w role kowboi, pośród których znajduje się szeryf, jego zastępca, bandyci i renegat. Tożsamość wszystkich poza szeryfem jest tajna, a każda grupa ma swój upragniony cel. Do tego każdy gracz ma kartę postaci wskazującą jego osobiste cechy (warto tutaj wspomnieć, że karty postaci wybieramy "po krakowsku" - o czym możecie przeczytać w starym tekście na Krainie Gier) .W trakcie rozgrywki oddajemy więc kolejne strzały do przeciwników, uchylamy się przed ołowianymi kulami lecącymi w naszą stronę, odpieramy atakujących Indian, odrzucamy laskę dynamitu z palącym się lontem i wiele, wiele innych. Brakuje tylko kapeluszy, tytoniu do żucia i zapach prerii.

Nie dajcie się zwieść tym z pozoru prostym i zabawnym treściom - Bang! to nie jest banalna gra. Wszystko za sprawą tego, że na najtrudniejszych kartach znajduje się rozbrajający symbol "w poszukiwaniu opisu działania tej karty zajrzyj do instrukcji", który sprawia, że przed grą musimy wyjaśnić działanie praktycznie każdej karty. Na szczęście wzorów nie ma aż tak wiele, jednak niejednokrotnie byłem świadkiem tego, jak nowi gracze nie bardzo mogli odnaleźć się w gąszczu zasad. Co prawda posiadane przeze mnie wydanie "The Bullet" ma naprawiony ten błąd i na wszystkich kartach znajdują się opisy, jednak są one w języku angielskim, co nie dla wszystkich jest przystępne.

Kiedy przeskoczymy te przeciwności to Bang! oferuje naprawdę masę dobrej zabawy. Jednak kluczem do jej osiągnięcia jest delikatne wczucie się w klimat - komentowanie poczynań, zagrywanych kart czy wmawianie szeryfowi, że wszyscy inni są tymi złymi.  W takim zabawowym gronie Bang! nie raz  zamienił się z przystawki na jedyną grę wieczoru. Może to włoski temperament, który udało się autorowi przenieść na karty, może klimat znany z czytanych w dzieciństwie książek Karola Maya - nie wiem. Natomiast mogę spokojnie powiedzieć, ze gra ta podobała się 9 na 10 osobom, którym ją pokazałem. Sami musicie przyznać, ze to całkiem poczciwy wynik.

Zapewne nie wszyscy z Was pamiętają, ale Bang! miał w Polsce "dwie" premiery. Pierwszą - oficjalną, w momencie wprowadzenia gry do sklepów, kiedy w niewielkie kartonowe pudełko zaopatrzyli się nieliczni za niezbyt przystępną cenę oscylującą w granicach 40-50zł. Kilka miesięcy później miała miejsce druga "premiera" - początek wyprzedaży tego tytułu, kiedy wydawca obniżył cenę do 20zł, aby wyprzedać egzemplarze zalegające na magazynie. Wówczas Bang! zyskał całkiem nową rzeszę fanów, którzy skuszeni atrakcyjną ceną kupowali swoje egzemplarze i zarażali nimi znajomych. Nie przerażały ich zasady, czy oznaczenie, za które jego pomysłodawca powinien być skazany na wspomaganie Syzyfa w jego trudach. Gra z tygodnia na tydzień zdobywała coraz to nowych fanów, co finalnie doprowadziło do założonego przez wydawcę wyprzedania nakładu. Przykro robi się na myśl, że taka gra została doceniona w momencie, kiedy było już odrobinę za późno, ale takie są nieubłagane realia rynku.


Fearsome Floors
Kiedy skończyliśmy boje na dzikim zachodzie, postanowiliśmy przenieść się do strasznej posiadłości rodem z horrorów klasy B (choć bliższe byłoby określenie klasy Z, jak nie Ź). W tajemniczej rezydencji uwięziona została grupa śmiałków, którzy teraz starają się wydostać poprzez salę usianą kolumnami. Jednak muszą uważać, gdyż poluje na nich straszny potwór wędrujący po podziemiach.

Fearsome Floors to tak naprawdę gra-łamigłówka, w którą spokojnie można zagrać w ekipie odpowiadającej liczebności krasnoludków z baśni braci Grimm. Każdy z uczestników stara się wymyślić jak najlepsze posunięcia dla swych  podopiecznych, aby ci uciekli przez rozświetlone drzwi unikając przy tym pożarcia przez spacerującego Franka (czy innej cholery, która nas w danym momencie ściga).

Fearsome Floors (a raczej Ftraszne Fiętra, jak zwykłem przezywać tę grę) to dowód na to, jak genialny autor potrafi wiele wycisnąć z banalnych zasad. Każdy z graczy ma 4 lub 5 postaci, które w każdej turze mają różną liczbę punktów ruchu (raz korzystają z jednej, raz z drugiej wartości; postacie są różne, ale suma obu współczynników wynosi 7), do tego mamy stworka-potworka, który porusza się zgodnie z prostym schematem, starając się przy tym skonsumować uciekinierów.

Tak naprawdę trudno mi cokolwiek napisać więcej o Fiętrach. Mógłbym powiedzieć, że Friedman Friese takimi tytułami udowadnia, że umie robić nie tylko ciężkie, mózgożerne gry, jednak kiedy popatrzymy w jego portfolio, to znajdziemy tam naprawdę różne twory (gra ekonomiczna, edukacyjna gra o zwierzętach, głupawa gra imprezowa...). Dlatego poprzestańmy na tym, że "Ftraszne Fiętra Fajne Fą"!


Na tym koniec pierwszej części opisu. Chcąc przełamać cykl "wpis - 6 dni ciszy-wpis" postanowiłem podzielić relację z minionego piątku na dwie części. Sam nie przepadam za zbyt długimi wpisami i artykułami, więc jest szansa, że moja decyzja znajdzie zwolenników.

Nie ma co ukrywać też, że spowodowane jest to także ostatnim brakiem weny, wyraźnie utrudniającym tworzenie notatek. Oby ten dusiołek przeminął jak najszybciej i zwolnił to co niewoli. Jednak mam mocne postanowienie aby jutro opisać pozostałą część wieczoru, dlatego nie powinniście zbyt długo czekać na kolejny wpis. Jedyne co mogę powiedzieć na koniec to "czymcie kcióki"!

5 komentarzy:

  1. Spaghetti western to określenie filmów, których główną tematyką jest Dziki Zachód a kręconych w słonecznej Italii. m

    OdpowiedzUsuń
  2. Bang jak zwykle rewelacyjny :) ha i to ja byłam renegatem...który przegrał z grupą bandytów :P hehehehehehe
    i "czymam kcióki" :P

    OdpowiedzUsuń
  3. A zna ktoś godny polecenia spaghetti-western? Mnie jakoś wszystkie ominęły

    Sylwia: No cóż, byliście bez szans przeciwko bandzie zimnokrwistych bandytów, którzy postanowili wprowadzić w mieście swój porządek ;o)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszystkie filmy Sergio Leone z Clintem Eastwoodem zaliczają się do konwencji spaghetti westernów.Polecić mogę-Dobry,zły i brzydki, Za garść dolarów,Za kilka dolarów więcej, Pewnego razu na dzikim zachodzie, Garść dynamitu and more:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Clint Eastwood w spaghetti westernie? Nigdy bym chyba nie zgadł! Dzięki za listę - coś z tego bedzie trzeba oglądnąć.

    OdpowiedzUsuń