piątek, 4 maja 2012

Pierwszomajowe granie

Mimo, iż tegoroczny majowy "długi weekend" należy do rekordowych, z Beatą postanowiliśmy nie brać urlopów, ani nigdzie nie wyjeżdżać. Powodów tej decyzji było kilka, między innymi to, że miałem do zrobienia pilny projekt, który miał mi zabrać dość dużo czasu. Kiedy w święto pracy siedzieliśmy w domu (wiem, to karygodne, że nie byliśmy na pochodzie, ale mam nadzieję, że partia zrozumie i wybaczy) Beacie udało się na chwilę oderwać mnie od komputera aby w coś sobie zagrać.


Rezultat naszych działań.
Świat uratowany i prawie wolny od chorób
Pandemic
Tak oto w końcu na (nowej) kuchennej ceracie zagościł Pandemic. Próbowałem w niego zagrać już od co najmniej miesiąca, ale zawsze był ktoś, kto wyraźnie dawał do zrozumienia, że weń grać nie chce. Widać złą passę udało się w końcu przełamać.

Pandemic jest częściowo odpowiedzialny za ostatnie szaleństwo towarzyszące grom kooperacyjnym. Mimo, iż nie jest pierwszym tytułem tego typu, to wyraźnie zaznaczył swoją obecność w planszówkowym świecie i rozpoczął coś na kształt mody, która cały czas trwa (a przynajmniej można odnieść takie wrażenie).

Powiem Wam szczerze - nienawidzę gier kooperacyjnych (może poza kilkoma). Jeśli mam w coś zagrać, to zależy mi na mniejszej czy większej rywalizacji, a nie zabawie w Troskliwe misie. Chcę czuć radość pokonania rywali lub gorycz porażki, kiedy moje plany zostają obrócone w perzynę. Gry kooperacyjne lubię tylko wtedy, kiedy zawierają w sobie mechanizm zdrajcy - wówczas ciągła niepewność, atmosfera paranoi i wzajemne podjudzanie się sprawiają mi przyjemność. Podejrzewam, że niejeden psycholog znalazłby na to wytłumaczenie, które mogłoby dla mnie skończyć się izolacją od społeczeństwa, ale na razie wesoło hasam ciesząc się wolnością :o)

Poza powyższym zarzutem nie lubię jednej z częstych wad gier kooperacyjnych - mianowicie syndromu lidera, który mówi wszystkim co mają robić. Sam mam taką manierę, a mimo to nadal nie podobają mi się takie gry, nawet jeśli wszystko idzie po mojej myśli. Po prostu, jeśli w ramach czasu wolnego mam innym mówić co mają robić, to zdecydowanie wolałbym zagrać w coś na komputerze (np. w Warcrafta 2, a skoro już odpalam jakąś grę to zawsze jest kilka opcji).

Pandemic ma wszystkie te wady i będąc ich świadomym od razu powiedziałem Beacie, że gramy w zakryte karty (choć zasada "nie mogę Ci pokazać co mam, ale mogę o tym wszystko opowiedzieć" jest dla mnie też niespecjalnie ciekawa) i całą rozgrywkę starałem się dyskutować i proponować działania, a nie narzucać je. Jak mi to wyszło, to już powinna ocenić sama Bett (mam nadzieję, że nie było tragicznie).

Jako, że dawno nie graliśmy ustawiliśmy sobie najłatwiejszy poziom trudności i przystąpiliśmy do działania (regulacja poziomu trudności to akurat plus tej gry).

Nie wiem czy był to jakiś magiczny dzień, zadziałała atmosfera prawie-wakacji, ale poszło nam nad wyraz dobrze. Pisząc, że wygraliśmy tylko zmniejszę rangę naszego sukcesu - nie dość, że wynaleźliśmy wszystkie 4 szczepionki, ale całkowicie wyczyściliśmy świat z 3 chorób. Nawet na najprostszym poziomie jest to nie lada wyzwanie.

Jak już wspomniałem wcześniej, nie trawię gier kooperacyjnych, a mimo to, po zakończonej partii miałem ochotę na więcej. Co gorsza, znów zaczynam się zastanawiać czy nie kupić sobie dodatku do Pandemica. Na "szczęście" nie wyszedł on po polsku, a ja nie przepadam za mieszaniem wersji językowych. Choć z drugiej strony, nie ma w nim za wiele tekstu...


Diabeł w Wenecji?
Ponte del Diavolo
Drugą grą, w którą postanowiliśmy zagrać było Ponte del Diavolo - Most diabła. Ponte... jest jedną z gier, które w sumie nie wiem dlaczego kupiłem. Coś mi świta, że powodem tego mogło być to, że jej twórca, Martin Ebel, wprost przyznaje, że inspiracją do stworzenia tejże gry była twórczość Alexa Randolpha, jednego z wielkich twórców, którego darzę ogromnym szacunkiem. Pewnie drugim argumentem było to, że gra była akurat na wyprzedaży w jednym ze sklepów. Ostatecznie jakoś znalazła się w mojej kolekcji.

Zaraz po zakupie zasiadłem z Beatą do rozgrywki, w trakcie której moja luba pokazała mi gdzie raki zimują. Pewnie są to wyolbrzymione wspomnienia, ale coś mi kołacze w pamięci, że zostałem zmieciony z powierzchni ziemi (o ile może to mieć miejsce w grze o budowie mostów w Wenecji). Wszystko przez to, że Bett dużo wtedy grała w Ponte... w jednym z serwisów internetowych.

W końcu nadeszła okazja spróbować ponownie. Jako, że niezbyt dobrze pamiętałem zasady, Beata (ponownie) wytłumaczyła mi pokrótce co z czym i jak i przystąpiliśmy do gry. Niestety ilekroć miałem jakiś plan, to Bett była o krok przede mną i psuła moje szyki. Sprawiło to, że gdzieś w połowie rozgrywki zacząłem marudzić jak mi nie idzie, jaki ja nieszczęśliwy itd. Kiedy jednak przystąpiliśmy do liczenia punktów okazało się, że... wygrałem. Wolę się nie zastanawiać czy Beata po prostu dała mi wygrać, ponieważ miała dość mojego biadolenia, czy jakimś cudem po prostu mi się udało. Wygrałem i już - należy mi się chwała :o)

Warto jednak powiedzieć co nieco o samej grze, chociażby dlatego, że od dawna nic o niej nie słychać. Otóż polega ona na tym, że w swoim ruchu gracz albo dokłada na planszę dwie płytki swojego koloru, albo łączy mostem dwa skupiska płytek w swoim kolorze. Kluczem jest tutaj to, że wyspa w kolorze gracza może składać się z maksymalnie czterech płytek, a płytki leżące na ukos uważane są za sąsiednie. Na koniec gry przyznaje się punkty za każdą wyspę złożoną z 4 płytek (1 punkt) oraz za ciąg połączonych  wysp  - im ich więcej, tym lepiej (1-3-6-10-etc.). Ważne jest to, że za małe skupiska nie dostaje się punktów, ale mogą one posłużyć do połączenia ze sobą "pełnoprawnych" wysp. Do pełni zasad brakuje tylko informacji, że mosty nie mogą przebiegać nad żadnymi płytkami, nie mogą się przecinać, a na jednej płytce może znajdować się tylko jeden most.

Jak można wywnioskować z powyższego opisu, Ponte del Diavolo to tak naprawdę dwuosobowa gra logiczna. Jak stali moi czytelnicy wiedzą, że taki typ gier bardzo mi się podoba, więc tutaj gra ma u mnie plus. Niestety przez to, że grałem w nią tak mało (praktycznie wcale), to w ogóle nie mam pojęcia jak grać. Dobrze byłoby pewnie poćwiczyć, ale po moim ostatnim zachowaniu byłbym zdziwiony jakby Beata prędko zgodziła się, abyśmy wspólnie spędzili przy niej czas. A może jednak?


Mała aktualizacja
Ostatni wpis traktował o ostatniej rozgrywce jaka miała miejsce w kwietniu. Koniec miesiąca to dobry moment na jakieś małe podsumowanie, o którym ostatnio zapomniałem. Tak więc oto ono:

Po upływie 1/3 roku udało mi się zagrać i opisać 110 gier, które były w mojej kolekcji przed 1 stycznia 2012 (112 licząc te wspomniane powyżej). Jest to powyżej wymaganego planu minimum (25 gier na miesiąc), ale poniżej średniej, którą udało mi się utrzymać w poprzednich miesiącach (30 na miesiąc). Oznacza to, że w najbliższym czasie wypadałoby co nieco nadrobić. Zostały już poczynione ku temu pierwsze kroki, ale o nich już niebawem.

1 komentarz:

  1. No i ostatecznie się złamałem i nabyłem anglojęzyczny dodatek do Pandemica - ech te promocje w sklepach... ;o)

    OdpowiedzUsuń