wtorek, 26 czerwca 2012

Gralicjowy półmetek w okolicy alea

Niestety pewne zdarzenia losowe sprawiły, że w ostatni piątek nie udało się zorganizować tradycyjnego planszówkowania. Na szczęście jednak byłem umówiony na sobotę z Grześkiem (jeszcze raz dzięki za spotkanie!) na granie podczas Nowej Gralicji - reaktywowanego w tym roku krakowskiego spotkania z grami. Kronikarski obowiązek nakazuje zdać raport z tego, całkiem miłego zresztą, spotkania.

Słowem wyjaśnienia - tytuły, w które przyszło nam zagrać łączyło to, że zostały kiedyś wydane przez niemieckie wydawnictwo alea (znane m.in. dzięki Puerto Rico czy Książętom Florencji). Serie alei są chyba jednymi z popularniejszymi pośród miłośników współczesnych gier, gdyż w ich ramach znajduje się wiele uznanych tytułów. Kiedyś nawet zastanawiałem się nad zbieraniem jednej z nich, ale odpuściłem zdając sobie sprawę z trudności dostania niektórych tytułów. Dzięki temu mogłem spokojnie nabyć kilka z nich w innych wydaniach i mieć przy tym spokojne sumienie kolekcjonera.


Chinatown
Nowy Jork w roku 1965. Do Big Apple przybywamy wraz z kolejną falą imigrantów z "Państwa środka" i chcemy ziścić swój american dream. W tym celu zdobywamy miejsca w budynkach, otwieramy interesy, sprzedajemy interesy, otwieramy nowe, handlujemy - to właśnie Chinatown.

Chinatown to chyba najbardziej handlowa ze wszystkich znanych mi gier. Tutaj wszystkim rządzi rynek - gracze muszą sami dogadać się jak się wymieniają, czym płacą i co za to dostają. Poza tym mamy tylko kilka reguł wyjaśniających sposób pozyskania nowych budynków, kafelków interesów oraz sposób przyznania zysków na koniec rundy. Właśnie ta prostota jest zarazem największą zaletą, ale i wadą tejże gry. Zaletą dlatego, że w odpowiednim towarzystwie, a takie na szczęście udało się nam zebrać, gra śmiga aż miło. Mamy ożywione dyskusje dotyczące wymian, wcinanie się w negocjacje innych czy podkupywanie intratnych przedsiębiorstw. Zasady gry są na tyle proste, że nie czujemy przy tym żadnych ograniczeń, co tylko potęguje przyjemność płynącą z rozgrywki.

Problem z grą pojawia się kiedy nieopatrznie wyjmiemy grę na spotkaniu z "mózgowcami", którzy przeliczają wszystko co do jednego dolara. Niestety kiedyś przyszło mi rozegrać taką partię i po niej musiałem sobie zrobić przerwę od tego tytułu, mimo, iż od samego początku bardzo mi się podobał. Na szczęście to złe wrażenie zostało skutecznie zatarte.

Chinatown to w moim odczuciu naprawdę genialna gra negocjacyjno-handlowa. Jeśli w Osadnikach z Catanu czy Fasolkach najbardziej podoba się Wam handel, to Chinatown idealnie trafi w Wasze gusta. Rozgrywka w ten tytuł to czysta esencja żywego targowania się i zawierania umów handlowych. Może nie czuć tu nazbyt klimatu (choć to też jest uzależnione od samych graczy), ale i bez tego mamy do czynienia z naprawdę rewelacyjną grą.


Wie verhext!
Po udanej rozgrywce w Chinatown sięgnęliśmy po mniejsze fioletowe pudełko pełne magicznych postaci, czyli Wie verhext! 

W tym tytule, każdy z graczy wciela, a raczej próbuje się wcielić, w różnorodne postacie rodem z książek fantasy - mamy więc druida, zielarza, czarnoksiężnika, czarownicę, alchemika, pomocnika, hodowcę wilków, łowcę węży... itd. Dlaczego próbuje? Ponieważ jeśli inny gracz postanowił w trakcie tej samej rundy wcielić się w tę samą rolę, to może nam pokrzyżować plany. 

W praktyce wygląda to tak, że na początku rundy każdy wybiera sobie pięć ról, których akcje będzie chciał rozegrać w trakcie rundy. Następnie, zaczynając od pierwszego gracza, następuje odkrycie pierwszej roli (gracz sam wybiera której), czemu towarzyszy informacja "Jam jest łowcą węży (lub inną postacią dostępną w grze)". Kolejni gracze, którzy wybrali tę sama rolę kolejno się ujawniają i muszą przy tym zdecydować czy zgadzają się, mówiąc "Tyś nim jest" albo nie wyrażają na to zgody mówiąc "O nie - to ja jestem łowcą węży!". Po co to robić? Otóż przyznając innemu graczowi rację korzystamy z o wiele słabszej zdolności wybranej postaci, ale za to na pewno będziemy mogli z niej skorzystać. Gdy negujemy rolę innego gracza, ten w ogóle nie skorzysta z wybranej roli, a my cieszymy się pełnią jej mocy - o ile nikt nam tego nie zaneguje. Doświadczeni gracze od razu zauważą, że jedynie ostatni gracz w kolejce ma prosty wybór, gdyż nikt jego roli nie zaneguje - jednak pozostali muszą zdecydować, czy idą bezpieczną ścieżką, czy wolą zaryzykować, ale jednocześnie otrzymać więcej w przypadku powodzenia.

W krótką chwilę po wyjęciu z pudełka kart dały się słyszeć odrobinę zawiedzione głosy "ale to jest po niemiecku!". Na szczęście udało się przekonać współgraczy, że gra jest naprawdę bardzo prosta i nie wymaga znajomości języka, gdyż oznaczenia na kartach są bardzo dobre. Dzięki temu rozgrywka przebiegła w atmosferze śmiechu, ale i złości powodowanej tym, że ktoś zanegował naszą rolę kiedy nam bardzo zależało na wykonaniu jakiejś akcji, albo kiedy mnich żebrak postanowił pozbawić wszystkich 1/3 pracowicie zgromadzonych zasobów złota.

Wie verhext! w momencie swojego wydania był jedną z najlżejszych gier wydanych przez wydawnictwo alea (2 punkty w 9-stopniowej skali zaawansowania gry). Nie spotkał się przez to z przychylnością zatwardziałych miłośników wydawnictwa, którzy nie do końca byli zadowoleni, że ich ukochana firma wydaje grę, którą spokojnie można określić mianem imprezówki. Zupełnie inaczej odebrali ją m.in. jurorzy Spiel des Jahres, którzy w 2008 roku nominowali ją do głównej nagrody.

Swój egzemplarz Wie verhext! zdobyłem jakoś niewiele po tym jak gra otrzymała wspomnianą nominację. Do decyzji o jej zakupie pokierowało mnie wyróżnienie, jak i osoba autora - Andreasa Pelikana, który wcześniej stworzył tylko jedną grę Fangfrisch, która także podobała mi się ze względu na swoją lekkość. Wie verhext! od razu mi się spodobało, ale nie wylądowało na stole zbyt często, właśnie ze względu na język, który odstraszał współgraczy (jeśli Was niemiecki odstrasza, to macie szczęście - w międzyczasie gra została wydana po angielsku). Cieszę się, że w końcu udało mi się przypomnieć ten tytuł. Moim osobistym mini-wyróżnieniem jest to, że to właśnie ta gra była 150 tytułem rozegranym w ramach realizacji planu 300 w rok.


Adel verpflihtet
Po przerwie na rozgrywki turniejowie ponownie spotkaliśmy się przy stoliku nad grą alei, jednak tym razem w zaledwie trzyosobowym składzie (Grzesiek, Mateusz i ja), a bohaterem spotkania było Adel verpflihtet, czyli gra o zwariowanych kolekcjonerach antyków (m.in. nocników). 

W trakcie rozgrywki każdy uczestnik wciela się w rolę jednego takiego zbieracza, który stara się zdobywać nowe eksponaty do swoich zbiorów albo prezentuje je na wystawach w zamku. W swoich działaniach kolekcjonerzy jednak nie tylko poruszają się jedynie drogami dżentelmeńskiego honoru, godnie zakupując memorabilia w galerii - czasami nawet wynajmują złodziei, aby ci ukradli pieniądze z kasy, bądź nawet eksponaty z kolekcji rywali. Co prawda chwilami pomocy może nam udzielić detektyw, ale akurat musi być w okolicy.

Adel verpflichtet to kolejna gra, w której musimy w ciemno wybrać, co przyjdzie nam uczynić w trakcie rundy (podobnie jak opisywany powyżej Wie verhext!, czy opisywane niedawno Edel, Stein und Reich) i właśnie od tego wyboru zależy, czy uda się nam zrealizować wcześniejsze założenia. Najpierw gracze decydują czy idą do galerii, czy do zamku, a później, znając decyzje rywali, decydują co zrobią w danym miejscu. W galerii mogą kupić coś do kolekcji, albo ukraść pieniądze z kasy, jeśli te zostały tam wydane w tej rundzie. W zamku zaś mogą wystawić kolekcję, ukraść coś z kolekcji rywala, albo mogą zagrać detektywa, który zamknie w więzieniu złodzieja i zapewni za to małą nagrodę. Głównym celem gry jest tworzenie kolekcji i ich prezentacja, ponieważ za to gracze poruszają się do przodu po planszy.

Adel verpflichtet to druga (po Barbarossa) gra Klausa Teubera, twórcy Osadników z Catanu, która zdobyła tytuł Spiel des Jahres, a było to bardzo dawno temu - dokładnie 22 lata wstecz. Czy zasłużyła sobie na to? Sam nie wiem. Moje przygody z tym tytułem to istna sinusoida. Kiedy pierwszy raz zagrałem (w angielskie wydanie pt: Hoity Toity) to nie widziałem w tym nic fajnego i gra wydawała się być bezsensowna. PO kilku latach przerwy zasiadłem do tejże gry ponownie i tym razem było rewelacyjnie - pełno śmiechu i zabawy. I tak raz w tę, raz we w tę. Wszystko zależało od liczby i charakteru graczy, z którymi przyszło się bawić. Zależność ta przypomniała się podczas ostatniej, sobotniej rozgrywki - mimo, że ekipa była dobra i potrafiła się dobrze bawić, to wyraźnie w kość dała liczba graczy, których było zwyczajnie za mało. Przez lwią część rozgrywki działo się tak, że dzieliliśmy się 2:1, przez co samotny gracz mógł bezpiecznie zrobić to zo zaplanował, a jego posunięcie było pozbawione większych emocji. Pozostali dwaj musieli cośtam zdziałać, ale to już nie było w stanie uratować opinii o grze.

Dlatego, jeśli będziecie kiedykolwiek mieli zagrać w Adel verpflichtet, koniecznie zróbcie to przy kolmplecie pięciu graczy. W przeciwnym wypadku może być po prostu nudnawo.

1 komentarz:

  1. Chciałbym serdecznie podziękować za możliwość pogrania, zabawa była przednia. Co do opisu gier to prawda, prawda i sama prawda, choć z Adel verpflichtet to był ewidentnie pojedynek chorych przestępczych umysłów które tylko czyhały na możliwość wysłania złodzieja. Pomyślałem też, że aby wyeliminować bezkarność gracza w układzie 2:1 można by wykładać w ciemno jednocześnie kartę czynności 1 jak i 2.

    OdpowiedzUsuń