wtorek, 19 czerwca 2012

Raport z urlopu - część 1

Niewielki odstęp pomiędzy ostatnim graniem, a poświęconym mu wpisem oraz zauważalna cisza na blogu były efektem tego, że z Beatą (wreszcie) udaliśmy się na wyczekiwany urlop. Nasze drogi powiodły nas ku niewielkiej miejscowości na Podhalu, gdzie w pięknych okolicznościach przyrody mogliśmy przede wszystkim poleniuchować z dala od internetu i zgiełku miasta. Celowo zrezygnowaliśmy z brania laptopów, czy innych pieroństw aby móc ten czas spędzić na tak upragnionym relaksie.

Nie byłbym sobą, gdybym nie zapakował do bagażnika kilku gier (a raczej trochę więcej niż skrzynki). Podczas pierwszych dni wyjazdu aura nas nie rozpieszczała, dlatego tym lepiej, że zabraliśmy te kilka pudełek. Pośród nich było też kilka, które należy uwzględnić w realizacji mojego tegorocznego planu, a więc czas na raport.


Tomahawk
Tomahawk to dwuosobowa karcianka, której autorami są Bruno Cathala oraz Bruno Faidutti. Jednocześnie jest to jedna z pierwszych gier wydanych przez francuskie wydawnictwo Matagot. Tematem gry jest rywalizacja dwóch plemion indiańskich, które walczą ze sobą o tereny łowieckie, równocześnie zdobywając skalpy swoich rywali.

Z Tomahawkiem wiążę bardzo ciepłe wspomnienia, gdyż tytuł ten spodobał mi się od momentu kiedy trafił w moje ręce. W tym wypadku mamy do czynienia z karcianką z prostymi zasadami, kombinowaniem, blefem, a do tego ubarwioną doskonałą szatą graficzną (chyba francuscy rysownicy i ilustratorzy są jednymi z najlepszych na świecie). Mimo tych wszystkich cech gra na świecie nie spotkała się z szerszym odzewem i raczej trudno jest spotkać kogoś, kto o niej cokolwiek mówi. Częściowo odpowiedzialna pewnie jest jej cena, ponieważ w momencie swojego wydania odstraszała w porównaniu do innych gier o porównywalnej zawartości.

Niestety gra nie przypadła także do gustu Beacie, która nie do końca wyczuła jak grać, nie odczytała moich zamiarów, co tylko spotęgowało jej frustrację na ten tytuł. Na razie zarzeka się, że nie zagra ponownie, ale może za jakiś czas da się przekonać i rozegramy rewanż.

Jeśli chcielibyście poznać więcej szczegółów na temat gry, polecam moją recenzję Tomahawka, którą opublikowałem na łamach Krainy Gier. Znajdziecie ją pod TYM adresem.


Chyba nie trzeba dodawać kto wygrał.
Innovation
Graczom, którzy dość mocno interesują się grami karcianymi, chyba nie trzeba przedstawiać Innovation. Gdybyście jednak nie znali tego tytułu (co polecam zmienić, zwłaszcza, że niedługo ma być dostępne polskie wydanie) należy się kilka słów wyjaśnienia. Innvation to gra karciana, w której każdy gracz (a może ich być od 2 do 4) rozwija swoją cywilizację wynajdując nowe wynalazki, myśli i inne cechy w pięciu kategoriach (tytułowe innowacje). Wraz z postępem rozgrywki gracze zyskują dostęp do nowych dzieł myśli ludzkiej (od koła do komputerów), a podwaliny poprzednich mogą się przydać w przyszłości dzięki temu, że symbole z kart zagranych wcześniej mogą być później znów dostępne. Ważne jest to, że Innovation to gra bardzo szalona i dynamiczna - nie mamy tu do czynienia z ponurym móżdżeniem, a działania naszych rywali potrafią mocno zamieszać w naszym królestwie.

Innovation towarzyszą odczucia podobne do Glory to Rome i jest to skojarzenie jak najbardziej prawidłowe, ponieważ autorem obu tych gier jest Carl Chudyk. Spotkałem się z opiniami, że Innovation jest mimo wszystko mniej chaotyczne i łatwiejsze do opanowania niż Glory to Rome, ale niedługo potem przeczytałem zdania kompletnie odmienne, także sam już nie wiem, której opcji wierzyć. Na szczęście mnie podobają się obie te gry - wszystko za niepowtarzalny charakter rozgrywki, zwariowany klimat i szaleńcze zmiany akcji. Gdybym jednak miał wybrać tylko jedną z nich, to chyba byłoby to jednak Glory to Rome, ale trudno mi podać konkretne argumenty czemu tak jest (poza tym, że w GtR mniej przegrywam).

Natomiast zdanie Beaty jest zgoła odmienne - Glory to Rome wcale jej nie spasowało, natomiast sama zaprasza do rozgrywek w Innovation. Tak więc sami widzicie, że sprawa jest skomplikowana i to bardzo.

Pierwotnie miałem zamiar opisać Innovation w zupełnie osobnym wpisie, gdyż graliśmy w tę grę już w styczniu tego roku. Chciałem z tym jednak poczekać do ogłoszenia wydawcy polskiej edycji (jak już wiadomo, za tę grę odpowiedzialna będzie Lacerta). Jak widać zeszło mi z tym niemiłosiernie, ale jak to mówią "co się odwlecze, to nie uciecze".

Pomimo pojawiających się w zeszłym roku przecieków o planowanym polskim wydaniu, zdecydowaliśmy się ostatecznie na oryginalną, angielską wersję gry. Bez wątpienia jest ona o wiele brzydsza, ale po zapoznaniu się z nowymi symbolami doszliśmy do wniosku, że jest czytelniejsza, co zaważyło podczas ostatecznego wyboru.

Aby dokładniej oddać naszą miłość do tejże gry powiem tylko, że dzisiaj w końcu dotarł do nas pierwszy dodatek - Echoes of the Past.


At the Gates of Loyang
At the Gates of Loyang to trzeci (po Agricoli i Le Havre) tytuł zaliczany do nieoficjalnej żywieniowej trylogii Uwe Rosenberga. Co ciekawe, został wydany w zupełnie innym wydawnictwie niż dwa poprzednie tytuły (co nie jest bardzo dziwne samo z siebie), ale gra wyraźnie nawiązuje graficznie do poprzednich tytułów z tej serii i gdyby nie mały znaczek, można by pomyśleć, że to wszystko zasługa jednej firmy (a to już jest dziwne).

Przyznam, że już nawet nie pamiętam czy ktokolwiek wyjaśniał dlaczego doszło do takiej, a nie sytuacji, a krótkie poszukiwania nie pozwoliły odnaleźć stosownej odpowiedzi. Dla mnie, jako gracza, najważniejsze jest, że gra się ukazała, wszystkie komponenty są dobrej jakości, a do tego ładnie komponuje się z innymi na półce.

Od czasu premiery Agricoli wszystkie nowości od Uwe Rosenberga kupuję w ciemno - nie gram w nie może tak często jak bym sobie tego życzył, ale ilekroć po nie sięgam zawsze mam poczucie, że gram w "kawał porządnej gry", coś co daje masę opcji, działań i satysfakcji.

Nie inaczej jest z At the Gates of Loyang, które jest lżejsze od Agricoli czy Le Havre, ale w tym wypadku jest to plus, ponieważ czasami jest ochota zagrać w coś "nie bardzo ciężkiego, ale już nie familijnego" i wtedy na stole ląduje czerwone pudełko z wesołą panią z koszykiem i panem w trawiastej czapce. Właśnie taka ciężkość gry sprawiła, że była to pierwsza cięższa gra Uwe Rosenberga, do której Beata zasiada z własnej woli.

W Loyangu, poza wspomnianymi powyżej cechami, podoba mi się nie aż tak przytłaczająca liczba opcji, a przy tym nadal zapewniająca satysfakcjonującą głębię, szybki czas rozgrywki oraz doskonałe działanie gry w trybie dwuosobowym. Właśnie z tych wszystkich powodów to właśnie Loyang najczęściej lądował na naszym stole spośród wszystkich trzech gier z trylogii żywieniowej i raczej prędko nie ulegnie to zmianie.


Merkator
Po premierze Merkatora było o nim głośno, ale niestety w sposób niezbyt pozytywny. Wszystko przez to, że na kilka miesięcy przed zaprezentowaniem tejże gry wydawnictwo Lookout (albo nawet sam Uwe Rosenberg) ogłosiło, że twórca Agricoli i Le Havre pracuje nad nową grą, która będzie jeszcze cięższa od poprzednich i będzie stanowić jeszcze większą ucztę dla zapalonych graczy. Wszyscy założyli, że będzie to właśnie Merkator, a nie kojarzę, aby ktokolwiek oficjalnie zdementował te domysły. Niestety tą "pełnokrwistą" grą okazała się być, wydana rok później, Ora et Labora, a nie Merkator.

Właśnie z tego powodu można było przeczytać i usłyszeć wiele głosów zawiedzionych graczy, którzy oczekiwali czegoś zupełnie innego. Ba - pojawiły się nawet głosy, że Uwe Rosenberg się skończył!

Merkator to gra o ciężarze porównywalnym do opisanego powyżej At the Gates of Loyang (jeśli nie lżejsza) - czyli średniej ciężkości gra, z pewną dozą kombinowania i nie aż tak wielkim móżdżeniem. Jeśli o którejkolwiek z ostatnich gier Uwe Rosenberga można powiedzieć, że jest familijna, to chyba Merkatorowi najbliżej do tego miana.

Właśnie z tego powodu chciałem ten tytuł pokazać Beacie - wiedząc, że podoba jej się At the Gates of Loyang mogłem bezpiecznie założyć, że spodoba jej się także Merkator. Niestety nie było z tym tak łatwo, ponieważ patrząc na grę, jej zawartość oraz mając w pamięci jedną rozgrywkę, której chwilę się z boku przyglądała, Bett obawiała się, że będzie to coś pokroju Agricoli czy Le Havre, czyli gier, do których jej wołami nie zaciągnę.

Ostatecznie dała się jednak przekonać i mile się zaskoczyła. Gra się jej spodobała i przyznała, że miała mylne co do niej wrażenie. Teraz chętnie zagra ponownie, ale sama mówi, że jeśli ma wybierać jakąś grę "w realizację zleceń" to nadal wyżej w hierarchii jest np. jej ulubiony Stone Age m.in. dlatego, że zawiera mniej drobnych elementów.


Tyle na dziś. Kolejny wpis będzie poświęcony "grom wyjazdu" czyli trzem tytułom, w które zagraliśmy wielokrotnie podczas naszego urlopu. Natomiast dziś mam jeszcze dla Was zdjęcie naszej podręcznej wyjazdowej ludoteki, która nam towarzyszyła:

(Niestety nie udało się zagrać we wszystko, ale bez wątpienia było w czym wybierać!)

4 komentarze:

  1. byliście w Domu Tytoniu? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. The House of Tyton - famous Polish goalkeeper ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy adres http://krainagier.blogspot.com docelowo zniknie z sieci po przeniesieniu recenzji na spiellust?

    OdpowiedzUsuń
  4. W żadnym domu tytoniu ani domu Tytonia nie byliśmy. Sam nie palę, a piłka nożna mnie ni grzeje, ni ziębi - ot jest sobie, ludzie się fascynują, ja niet.

    Stary adres na blogspocie był już wyłączony, ale został przywrócony wraz z powstaniem niniejszego bloga. Na razie jest dostępny i nie mam co do niego planów zarówno w jedną, jak i w drugą stronę.

    OdpowiedzUsuń