czwartek, 19 stycznia 2012

Granie w środku tygodnia

Ostatnio z graniem się trochę opuściłem - w końcu dziś już 18 dzień stycznia (zaraz będzie 19), a na liście dopiero 10 zagranych gier - słabizna. Jak tak dalej pójdzie to się nie wyrobię ze wszystkim do końca roku. Na szczęście dzisiaj odwiedzili nas Sylwia z Andrzejem, co było doskonałą okazją do podreperowania statystyk.

Hanabi
Na pierwszy ogień poszło Hanabi - niewielka, raczej nieznana w Polsce gra karciana, wydana w ramach francuskiej serii Jeu du Poche (czyli gier kieszonkowych - z tej serii pochodzą takie gry jak Palce w Pralce, Daję głowę czy Detektyw Kroko). Pierwszą styczność z tym tytułem miałem w sposób wirtualny - kiedy oglądałem zdjęcia z francuskiego spotkania z grami. Wówczas moją uwagę przykuła gra karciana, w której gracze trzymają karty frontem do przeciwników. Wydało mi się to bardzo interesujące i cieszyłem się, że gra została wydana w ramach serii, którą uparcie kolekcjonuję.

Zagrać, odrzucić czy podpowiedzieć?
 
Zasady Hanabi są bardzo proste: gracze wspólnie (to gra kooperacyjna) muszą na stole ułożyć stosy, każdy w innym kolorze. W każdym stosie muszą wyłożyć karty jednego koloru, zgodnie z kolejnością 1, 2, 3, 4 i 5. Brzmi jak wariant Makao/Uno? Możliwe, ale to nie wszystko - cały "myk" polega na tym, że gracze nie widzą swoich kart, a karty wszystkich pozostałych graczy. Podczas swojej kolejki gracz może albo dać wskazówkę innej osobie, odnośnie koloru lub wartości grupy kart, które ta posiada; może zagrać kartę na stos albo odrzucić kartę poza grę. Dawanie wskazówek zużywa żetony, których jest bardzo niewiele. Jednak można je odzyskać, przede wszystkim poprzez odrzucanie kart. Do stosów warto karty zagrywać dopiero wtedy, gdy jesteśmy (prawie) pewni karty, ponieważ pomylić można się maksymalnie 3 razy. Gra kończy się po 3 błędach albo po wyczerpaniu się talii - gracze wówczas zliczają swój rezultat i oceniają jak im poszło.

Jak niektórzy wiedzą, nie jestem wielkim fanem gier kooperacyjnych i Hanabi nie wpłynie na diametralną zmianę tego stanowiska. Gra jest swoistą ciekawostką i przypomina Code 777 w wersji kooperacyjnej. Nie jest to tytuł, w który chciałbym zagrywać się do upadłego, ale zagrania nie odmówię.


California
Następna w kolejce była California - w sumie dość stary tytuł (wydany w 2006 roku), którego autorem jest Michael Schacht. Po szacie graficznej samej gry widać, że pierwszą młodość ma już dawno za sobą, ale na szczęście sama gra wręcz przeciwnie. Co prawda nie można jej polecić poszukiwaczom nowinek i oryginalnych rozwiązań, ale trzeba przyznać, że to solidny tytuł dobrze nadający się dla grających rodzin (zwłaszcza z dziewczynkami, ze względu na tematykę: gracze odnawiają i urządzają rezydencję odziedziczoną po dalekim wuju).

Na marginesie dodam, że przed rozgrywką musieliśmy wypchnąć żetony, gdyż mój egzemplarz doczekał się dziś dziewiczej rozgrywki (w końcu). Californię kupiłem po rozgrywce, która miała miejsce może 2 lata temu. Wówczas gra mi się strasznie spodobała, a do tego lubię projekty Michaela Schachta więc byłem przekonany, ze chcę ją mieć w kolekcji, zwłaszcza, ze ma szanse być często grana. Jak widać wcale tak nie było i po dołączeniu do kolekcji gra na stół nie trafiła ani razu, a w sumie szkoda.

Zwycięska rezydencja Beaty w świetle zachodzącego kalifornijskiego słońca.

California nie jest trudną grą, rozgrywka przebiega całkiem szybko i płynnie. W trakcie gry trzeba czasem pokombinować, postarać się wyczuć przeciwników, a nawet zaryzykować (niestety moje ryzyko nie przyniosło zamierzonych efektów - a szkoda). Wszystkiego po trochę w bardzo udanym zestawieniu. Gra godna polecenia szczególnie osobom, które lubią inny tytuł Michaela Schachta - Zooloretto (jeśli przymkną oko na dość archaiczną szatę graficzną). Do tego warto dodać, że Californię można kupić od ręki za około 60-70 zł, a to całkiem niewiele jak na dzisiejsze standardy cenowe.


Alhambra
Ostatnim tytułem w jaki zagraliśmy była Alhambra, czyli zdobywca tytułu Spiel des Jahres 2003. Z Alhambrą mam wiele bardzo pozytywnych wspomnień, między innymi dlatego, że  była to jedna z pierwszych gier, w które bardzo często grałem na początku fascynacji grami. Jakby tego było mało, tytuł ten bardzo silnie kojarzy mi się z Sylwią i Andrzejem, którzy grali w nią wielokrotnie i jak sami mówią była to ich pierwsza gra do której odezwał się w nich syndrom kolekcjonera. Warto także wspomnieć, że Sylwia przygotowała kiedyś doskonałe zestawienie wszystkich dodatków. Niestety artykuł jest w chwili obecnej niedostępny, ale możliwe, że się to zmieni za sprawą bloga Spiellust.net, który publikuje na swych stronach artykuły prezentowane przez nas na Krainie Gier. 
Wszystkie te cechy razem sprawiły, że wydał mi się to idealny tytuł na dzisiejszy wieczór.

Tutaj ja wygrałam! - to był wieczór Beaty

Jak się okazało, decyzja była trafna i moi współgracze też chętnie przypomnieli sobie Alhambrę i sami zaczęli się zastanawiać czemu w nią tak rzadko grają, skoro to taka dobra pozycja. Wyraźnie dał o sobie znać negatywny efekt wiecznej pogoni za nowściami, którego skutkiem ubocznym jest zepchnięcie na bok sprawdzonych gier, które sprawiają wiele radości. Co prawda mnie nie było tak wesoło jak innym - zagrałem jak ostatnia noga i nawet szkoda się rozpisywać na temat mojego "wyczynu".


W ten oto sposób liczba tytułów zagranych osiąga magiczną wartość 13. Oby nie była to liczba pechowa ;o)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz