środa, 25 stycznia 2012

Przez Indie, Afrykę, do reliktów starodawnych cywilizacji

Jak już wspominałem, z wstępnych oględzin wychodzi, że mam drobne opóźnienie w realizacji planu, w związku z czym do serca wziąłem sobie jego zniwelowanie. Na szczęście dziś wieczorem udało się nam zagrać w kolejne tytuły, co pozytywnie wpłynęło na uzupełnienie listy tytułów zagranych.

Ticket to Ride
Kiedy wróciłem do domu po pracy, na stole już czekała na mnie rozłożona i przygotowana jedna z najwspanialszych familijnych gier kolejowych (choć wiem, ze zatwardziali "kolejorze" nie uznają jej za grę kolejową) czyli Ticket to Ride. Tym razem w wariancie z mapą Indii.


Na początku mej przygody z planszówkami Ticket to Ride był dla mnie wymarzoną grą - wszystko piękne, kolorowe, wykonane z najwyższej jakości elementów. Gra wychwalana w zachodnich recenzjach, zdobywca wielu nagród z niemiecką Grą Roku na czele. Niestety wówczas cena podstawki z mapą ameryki sięgała w krajowych sklepach 180-200 zł (tak, tak kiedyś było!). Wówczas była to dla mnie kolosalna kwota i kupno "zabawki" za taką kwotę nie wchodziło w grę. Z zazdrością przeglądałem strony sklepów z Niemiec, gdzie można było kupić ten tytuł za około 25 euro (wówczas około 100zł). Zwróciłem się z pomocą do rodziny mieszkającej w zagłębiu Ruhry aby zakupili dla mnie grę i przywieźli ja przy okazji wizyty w kraju. Mimo początkowych problemów w końcu dane mi było złapać swoje ręce pudełko z dźwięcznym tytułem Zug um Zug. Tak oto stałem się posiadaczem mojego Świętego Graala. Teraz, kiedy do gier jest łatwiejszy dostęp kupuję wszystkie gry wychodzące pod szyldem Ticket to Ride, gdyż jest to prawdopodobnie jedna z moich ulubionych gier. Beaty zresztą też, choć nie dojdziemy chyba nigdy do porozumienia w temacie tego, która z wersji jest najlepsze (oczywiście USA!). W związku z moimi założeniami do listy może zostać dopisana tylko raz, co nie oznacza, że w ciągu roku ograniczymy się tylko do tej jednej rozgrywki ;o).

Wracając jednak do tematu - zagraliśmy dziś na mapie Indii. Żadne z nas nie zna dobrze tej mapy i musieliśmy odnajdywać egzotycznie brzmiące miasta leżące daleko na wschód od rodzinnego Krakowa. W trakcie rozgrywki zrealizowaliśmy jakąś kosminczą liczbę biletów - Bett 20, ja bodaj 15. Wszystko przez to, że na mapie Indii jest multum krótkich odcinków i podczas dobierania nowych biletów łatwo trafić w coś, co już ma się albo zrealizowane, albo wystarczy zaledwie 1-2 wagoniki do zrealizowania celu.

Pojedynek był zacięty do samego końca. Po podliczeniu punktów za wszystko okazało się, że różnica punktowa wynosi zaledwie 5 punktów (193 Beaty do 198 moich). Tak to jest jak do gry zasiada dwójka weteranów bojów kolejowych :o)



Ubongo
Kolejną pozycją w naszym wieczornym menu było Ubongo - gra autorstwa Grzegorza Rejchtmana. Jest on z pochodzenia Polakiem, mieszka w Szwecji, grę pierwotnie wydała firma z Niemiec, a my graliśmy w jej czeską edycję - internacjonalizm pełną gębą!

Klasyczne Ubongo jest jedną z prostszych odmian tego tytułu i właśnie dlatego mam jakiekolwiek szanse w starciu z moją lubą. Beata najbardziej lubi wersję Extreme, jednak zawsze gdy grałem w odmianę ekstremalną to byłem na szarym końcu, wyraźnie odstając za wszystkimi graczami. Tutaj jednak walka szła bardzo wyrównanie i o zwycięstwie zadecydowały rezultaty drugiego w kolejności koloru (i znów moje zwycięstwo :o) ).

Moim zdaniem większość gier z serii Ubongo cechuje to, że są to ciekawe gry-pojedynki w rozwiązywanie łamigłowek, z udziwnionym systemem punktacji. W wersji podstawowej chodzimy po torze pionkiem i zbieramy kryształki z rzędów, które zajmiemy; w wersji Extreme losujemy kamyki z woreczka. Tak naprawdę w wersji Duel jest to rozwiązane sensownie i gra się po prostu na liczbę rozwiązanych zadań. Rozumiem, że autorowi chodziło o pewną metagrę, ale w naszym odczuciu jest to raczej zbędne udziwnienie. Dziś co prawda zagraliśmy na pełnych zasadach, jednak normalnie ignorujemy zbieranie kryształów i bierzemy jedynie udział w pojedynku mózgownic.


Zaginione Miasta
Na deser zaserwowany został klasyk Reinera Knizii - dwuosobowa karcianka, podobno opowiadająca o poszukiwaniach tytułowych zaginionych miast. Tak naprawdę jest to gra logiczno-losowa wymagająca umiejętnego zarządzania ręką, szacowania i czasem ryzykowania.

Nie wiadomo dlaczego, ale Zaginione Miasta strasznie podobają się kobietom. Większość białogłów zaznajomionych z tym tytułem wyrażała wielkie zamiłowanie do niego i wręcz namawiała swych partnerów do rozgrywek (nierzadko po nocy i do upadłego). Z tego co wiem, na razie nikomu nie udało się wyjaśnić tego enigmatycznego fenomenu.

Cecha ta posłużyła kiedyś ThomasowiBitternowi i mnie do przygotowania żartobliwego obrazka opublikowanego na Krainie Gier przy okazji jednego z felietonów:


Tutaj także moje zwycięstwo - przez bolesna pomyłkę w pierwszym rozdaniu Beata straciła wiele punktów i już do końca nie udało się nadrobić strat. Dzisiejszy wieczór ewidentnie należał do mnie.


W ten oto sposób lista zagranych gier zbliża się do 20. Jutro pewnie w nic się nie uda zagrać, ponieważ mamy zaplanowane wyjście do kina, ale kto wie, kto wie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz