niedziela, 30 grudnia 2012

Ostatni piątek

W ostatni piątek był ostatni piątek. W roku 2012. W ramach realizacji projektu. Do końca spełnienia którego zostało tylko 8 gier. Ciśnienie niby nie aż tak wielkie, ale skłamałbym mówiąc, że go nie było. Szczęśliwie dla mnie, umówieni byliśmy na ten wieczór w naszym tradycyjnym składzie - Sylwia, Ula, Andrzej i Mateusz. Grać więc z kim było. W co grać też...

Pamiętacie listę, o której wspominałem jakiś czas temu? Znowu zdała się psu na budę. Ze wszystkich zagranych tego wieczora gier, tylko dwie były wcześniej uwzględnione na niej. Ech, człowiek się stara sobie ułatwić zadanie, a potem sam się tego nie trzyma - ludzka natura zaiste jest pokręcona... 

Vitrail
Wieczór zainaugurowała czteroosobowa partia we francuską grę w odrobinę większej puszce, czyli Vitrail. Jest to pozycja z kategorii wieloosobowych łamigłówek, w której punkty zdobywa ten, kto pierwszy zrealizuje zadanie. Nasze wspólne wyzwanie polega na tym, że przy pomocy czterech przezroczystych płytek należy odtworzyć układ widoczny na karcie zadania. Zadania są w 3 poziomach trudności (za 1, 2 lub 3 punkty). Wygrywa gracz, który jako pierwszy zdobędzie minimum 10 punktów.

Vitrail wpadł mi w oko kilka lat temu i o ile mnie pamięć nie myli, moją uwagę na ten tytuł zwrócił Andrzej, specjalizujący się w wynajdywaniu różnych oryginalnych gier. Szczęśliwie udało się nam obu zdobyć po egzemplarzu, a gra (choć nie zdejmowana z półki nadmiaru tytułów już tak często), cieszy do dziś.

Vitrail to pozycja skierowana przede wszystkim do miłośników łamigłówek. Choć można się w nią bawić solo, to podobnie jak np. Ubongo, najlepiej grać w nią z żywym przeciwnikiem, ponieważ mając chwilę czasu każde zadanie prędzej czy później rozwiążemy. Kiedy jednak czujemy presję rywali, skupienie się nie jest już takie łatwe.

W tym tytule bardzo fajne jest to, że wymaga przestawienia myślenia - tutaj nie tylko trzeba obracać elementy - karty można odwrócić na drugą stronę. Wtedy też każda karta może być ułożona nie na 4, a na 8 sposobów. Nie bez znaczenia pozostaje także kolejność kart, a wraz z nimi rośnie liczba kombinacji. Dzięki temu gra jest naprawdę przyjemna, stanowi nierzadko niemałe wyzwanie, ale satysfakcja ze zrealizowania zadania jest także niemała.

Wady? Pakowanie - wsadzenie kart do pudełka stanowi problem, ze względu na bardzo ciasną wypraskę, znajdującą się na dnie wysokiej, wąskiej puszki. Poza tym wad nie stwierdzono ;o)

Vitrail na BGG
Vitrail na stronach wydawnictwa Cocktailgames 

BLAFuj (BLEFuj)
Kolejną pozycją wieczoru był robaczywy oszukaniec, czyli (jak głosi moje wydanie): Blafovaci karetni hra s obrazky zviratek, ktera nikdo nema rad. Po polsku znana jako BLEFuj.

Cała rozgrywka polega na wciskaniu rywalom kart mówiąc przy tym prawdę lub kłamiąc - jeśli Ci nas wyczują, to my zdobywamy kartę, jeśli się nabiorą to oni ją zyskują. Przegrywa tutaj osoba, która zbierze 4 karty tego samego rodzaju, albo już nie będzie miała czego zagrać. Wówczas reszta może odtrąbić wygraną.

BLAFuja kupiłem przy okazji sprowadzania z Czech różnych gier. Bodaj z 5 lat temu miałem możliwość ściągania czasami z Czech planszówek niedostępnych w Polsce i w ten sposób do mojej kolekcji trafiła niejednokrotnie bardzo dobra gra, do tego w wersji językowej sprawiającą nam radość (pośród nich były m.in. Sankt Petersburg czy Doba Kamenna). Swój wybór opierałem wówczas na ogół na opiniach przeczytanych w sieci. W taki oto sposób trafiła do mnie mała karcianka będąca przedmiotem tego opisu. 

Zagraliśmy dwa razy i... nic. Nie czułem ekscytacji innych, gra mnie nie porwała. Później została wydana w Polsce - znów wiele głosów wielkich fanów gry. Zagrałem po raz kolejny aby sprawdzić, czy to ze mną coś nie jest nie tak i źle pamiętam - nie było (przynajmniej w tej jednej kwestii). Teraz, w ramach projektu sięgnąłem po nią znowu, zagraliśmy i... nie było tak źle jak pamiętałem, ale też nie było rewelacyjnie. Ot, lekka karcianka w blefowanie - zagrać można, ale są lepsze gry. Tak więc do dziś nie wiem czemu zawdzięcza swój sukces.

Na potwierdzenie swych słów powiem tylko, że Beata, po lekturze wielu pozytywnych głosów kupiła sobie egzemplarz polskiego wydania. Zagrała kilka razy i nie ściągała więcej gry z półki, a na moją propozycję rozgrywki w BLAFuja w ramach projektu zgodziła się, ale niezbyt chętnie.

BLAFuj na BGG
BLAFuj na stronach wydawnictwa Drei Magier Spiele (oryginalnego wydawcy gry) 

Surprises!
Następną wyciągniętą przeze mnie grą było Surprises! - jedyna wydana przez Cocktailgames gra w małej charakterystycznej puszce z serii Jeu du Poche, w serii Kids (gra ma numer 1, jednak kolejne gry w tej serii się nie ukazały i z tego co wiem, nie ma planów kontynuowania linii). Jak sugeruje nazwa serii, to tytuł skierowany do młodszych graczy (w tym wypadku od 6 lat).

Rozgrywka to tak naprawdę wariant memory - na stole mamy ułożone zakryte karty zabawek, a z osobnego stosu odkrywamy listę prezentów. Celem aktywnego gracza jest odkrycie zabawek na niej przedstawionych - czasami w dowolnej, a czasami w określonej kolejności. Jak mu się to uda - zdobywa listę, jak nie, to przed zadaniem staje kolejny gracz, ale ten ma łatwiejsze zadanie, ponieważ karty właściwych zabawek pozostają odkryte na stole. Do tego w grze są jeszcze karty pomocnych elfów urozmaicające rozgrywkę. Wygrywa gracz, który ma najwięcej pozycji na swoich listach prezentowych.

Zagrawszy w tym roku w kilka dziecięcych gier opartych na mechaniźmie memory mogę spokojnie powiedzieć, że Surprises jest solidnym przedstawicielem swojego gatunku. Nie za łatwa, nie za trudna, stanowi ciekawe wyzwanie, ale dla starszych zbyt prosta. Nie wybija się także niczym szczególnym (może poza szatą graficzną, która jest przesłodka, jednak to chyba normalne wśród gier dla dzieci). Pewnie i w tym tkwił też jej problem - w końcu jest jedną z wielu.

Jakbym miał wybrać z tej kategorii jedną grę, która podobała mi się najbardziej, mój wybór prawdopodobnie padłby na La Grande Parade, przy którym bawiłem się o wiele lepiej.

Surprises! na BGG
Surprises! na stronach wydawnictwa Cocktailgames 

Worm up!
Pozostając w gronie gier w niewielkich pudełkach zaproponowałem mym współgraczom grę o wyścigach dżdżownic, czyli Worm Up! W bardzo małym pudełku znajdziemy naprawdę niewiele elementów -  garść drewnianych kopułek w różnych kolorach, cztery drewniane cylindry, linię mety, kilka kartoników ruchu i instrukcję. Po wyjęciu z pudełka gra wygląda naprawdę niepozornie, jak i w trakcie gry nie mamy na stole jakiegoś epickiego układu. Jak jednak wiadomo, pozory mogą mylić.

O co tutaj pełza? Każdy gracz kieruje jedną pierścienicą, której celem jest jak najszybsze dotarcie do celu. Ruch tutaj odbywa się poprzez wybór kart ruchu - uczestnicy rozgrywki wybierają po jednej karcie, a po ich ujawnieniu poruszą się jedynie ci, którzy jako jedyni zagrali kartę o danej wartości. Nasi zawodnicy poruszają się poprzez przemieszczanie z końca na początek (a czasami z początku na koniec) kopułek, stanowiących segmenty naszej dżdżownicy (taka swoista odsłona ruchu robaczkowego). Wygrywa oczywiście ta, która jako pierwsza przekroczy linię mety.

Po wyjęciu z pudełka i wytłumaczeniu zasad wydaje się, że Worm up! to mało ciekawa gra, która będzie trwała nie wiadomo ile. Już jednak po pierwszych ruchach okazuje się, że jest inaczej. Są tutaj i emocje (na ogół wkurzenie, że znowu się nie udało poruszyć lub radość, że w końcu lecimy naprzód), potrzeba wyczucia ruchu rywali, ale i odrobina złośliwości (poruszę się tak, aby inni mieli gorzej). Do tego rozgrywka na serio trwa tyle, ile zapowiada informacja na pudełku (15-20 min).

Autorem gry jest Alex Randolph, który także tym tytułem udowodnił (podobnie jak Mini Hazardem), że potrafił stworzyć małą, niepozorną grę, w której drzemie ogromna siła - przyjemna i zabawna rozgrywka. Worm up! to wspaniała gra na imprezę (jednak może w nią grać maksymalnie 5 osób), do pogrania z dziećmi, z dorosłymi. Jest mała, tania, więc łatwo zdecydować się na jej zakup i zabrać ze sobą na każde wyjście. Zdecydowanie zasługuje na większą uwagę niż dotychczas, ale z tego co się orientuję jej nakład znów jest wyczerpany i na razie chyba nie ma planów dodruku.

Worm up! na BGG
Worm up! na stronach wydawnictwa Abacus Spiele 

Lifeboats
Po wyścigach dżdżownic wyruszyliśmy na szerokie wody. Dokładniej mówiąc, nasza ekipa znalazła się na krótki moment na pokładzie łajby "Santa Timea". Jednak zaraz po tym jak wsiedliśmy do żaglowca, statek wpadł na rafę, załoga musiała przesiąść się w ekspresowym tempie to starych szalup ratunkowych i desperacko ruszyć ku najbliższemu brzegowi. Musiała to uczynić aby uratować swe cenne życie, które chciały pochłonąć wzburzone fale królestwa Neptuna. Właśnie o tej uciecze opowiada Lifeboats - nasi marynarze i oficerowie płyną do brzegu. W każdej rundzie jedna łódź zaczyna bardziej przeciekać, jedna porusza się naprzód, a marynarze przesiadają się w nadziei na znalezienie miejsca w łodzi, która dotrze do celu. Większość z tych rzeczy oparta jest na negocjacjach i głosowaniu. Trak więc gracze głosują, która łódź zaczyna przeciekać (a czasami kogo z niej wyrzucić za burtę, gdy miejsca jest byt mało), którą poruszyć do przodu. Ważne są więc tutaj negocjacje i umiejętność zawierania korzystnych dla nas paktów.

Lifeboats kupiłem już dawno temu od znajomego, po kilku rozgrywkach w jego egzemplarz. Rozgrywki były wspaniałe - negocjacje hulały, momentami się przekrzykiwaliśmy, podkładaliśmy świnie czy wbijaliśmy nóż w plecy, wyrzucając za burtę kogoś, komu powiedzieliśmy coś zupełnie innego. Było wesoło, głośno i zabawnie. Po zakupie zagrałem w tę grę dosłownie raz - niestety była to partia w 4 osoby, w tym parą z około dwutygodniowym stażem. Rozgrywka była totalną katastrofą! "Misiaczku, przecież mi nie zrobisz krzywdy!". "Mysiu-pysiu, nie bój się o nic, ja Cię uratuję..." - te i inne teksty towarzyszyły rozgrywce. Byłem po niej tak zawiedziony, że więcej po grę nie sięgnąłem.

Jednak postanowiłem jej teraz dać szansę i było zupełnie inaczej. Co prawda jak zwykle pokarało mnie to, że za dużo gadałem i moi rywale szybko postanowili się mnie pozbyć. Gdy moi marynarze w całkiem licznej grupie dopłynęli do jednej wyspy, na moich pozostałych ludkach ktoś chyba namalował tarcze, do których strzelali wszyscy. Mimo to grało mi się doskonale. Negocjacje, dogryzania, przekomarzanie - cud, miód i orzeszki! Nic tylko więcej takich partii!

Właśnie na tym polega problem z Lifeboats. To jedna z tych gier, gdzie znacznie ważniejsze jest to z kim gramy, niż w co gramy. Powiecie, że to ważne przy wszystkich grach - owszem, ale czasami bardziej. Zdarzyły mi się partie w Mafię, gdzie zabijano mnie za to, że za dużo mówię, albo takie, gdzie argumentem było "bo tak" - zero wczucia się w klimat. Podobnie jest z Resistance - doskonała grupa może przeciągać partie w nieskończoność, ciągle dywagując o tym samym, a mimo to wszyscy dobrze się bawią i nikomu się nie nudzi. Jeśli w grze trafią się milczkowie lub osoby, które nie potrafią się choć odrobinę wyluzować, będzie "buba". Tutaj jest dokładnie identycznie. Moim szczęściem jest to, że teraz grupa była skrojona do gry iście na wymiar.

Lifeboats na BGG
Lifeboats na stronach wydawnictwa Z-Man games 

Obowiązkowe nakrycie głowy:
peruwiańska czapka z wełny z alpaki.
Hoppla Lama
Ostatnia z gier wieczoru opowiadała o jednych z moich ulubionych zwierząt - lamach. W tym wypadku nad wioską zaczyna wrzeć wulkan, więc ciekawskie parzystokopytne udają się ścieżką w jego kierunku. Jeśli jednak zbliżą się za bardzo do wulkanu, czym prędzej zbiegają na dół, aby schłodzić swoje kopyta w strumieniu na dole. Potem znów kontynuują swoją wędrówkę w górę.

Ruchem tym sterują oczywiście gracze, którzy wyciągają z woreczka drewniane dyski. Mogą ich wyjąć od 1 do 5. Skąd jednak wiemy kto się poruszy? Ano aktywny gracz na początku rundy decyduje czy poruszy się gracz:
  • który sam wyjmie najwięcej dysków,
  • który sam wyjmie najmniej dysków,
  • ten który wyjmie najwięcej oraz ten, który wyjmie najmniej dysków,
  • wszyscy ci, którzy wyjmą tyle samo dysków co ktoś inny.
Liczba pól, o które poruszamy swe wielbłądowate jest równa liczbie wyjętych dysków. Do tego na planszy są dwa skróty, mamy zasady spychania innych z pól i to wszystko.

Hoppla Lama to gra Roberto Fragi opowiadająca o lamach - w tym miejscu mógłbym skończyć opis. Ulubiony autor i takie zwierzę - to musi być super! I na swój sposób jest. Podobnie jak w opisanym wyżej Worm up! znów musimy wyczuć przeciwników, mieć odrobinę szczęścia, czasem zaryzykować, a czasem odpuścić. Wielkich strategii tu nie ma, taktyk w sumie też - jest czysta zabawa. Mnie to w zupełności wystarcza.

Hoppla Lama na BGG
Recenzja Hoppla Lama na stronach Krainy Gier

Tak więc do końca zostały mi już tylko dwie gry. Meta coraz bliżej!

3 komentarze:

  1. Michal, Tobie zdecydowanie lepiej wychodzi robienie 'Fabulous' :D

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja Blefuja będę polecał!
    Oczywiście, jak wszystkie imprezówki, zależy od ekipy. Jednak tutaj i tak można pograć na poważnie, co już nie jest tak częste.

    Cieszę się, że plan (chyba już ;) ) zrealizowany!

    WRS

    OdpowiedzUsuń
  3. Sylwia - może mam w sobie coś z południowoamerykańskiego parzystokopytnego ;o)

    WRS - dziękuję za gratulacje. A BLAFuj jednak nie zostanie moją ulubioną grą ;o)

    OdpowiedzUsuń